Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Tam gdzie strach, tam PiS

Nie mam co do tego żadnych złudzeń, że zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego oznaczałoby znowu wydatkowanie gigantycznej ilości  koncentracji na politycznej wojnie. Nie mam co do tego żadnych złudzeń, że zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego oznaczałoby znowu wydatkowanie gigantycznej ilości koncentracji na politycznej wojnie. Leszek Zych / Polityka
Premier Donald Tusk o szansach Bronisława Komorowskiego, o tym, jak wyglądałaby prezydentura Jarosława Kaczyńskiego, o wojnie domowej oraz o tym, czy da się skleić dwie Polski w jedną.

[Wywiad ukazał się w POLITYCE w 2010 r.)

POLITYKA: – Czy nie ma pan poczucia, że historia się powtarza? Sytuacja jest podobna do tej z 2005 r. – kilkuprocentowa przewaga kandydata PO w pierwszej turze i co? – przegrana na końcu?
Donald Tusk: – Historia się nie powtarza, chociaż sytuacja kusi, by sięgać po takie analogie. Między tamtymi i tymi wyborami jest więcej różnic niż podobieństw. Po pierwsze, ja miałem tylko 36 proc. w pierwszej turze, a Komorowski ma prawie 42. Po drugie, wiedza Polaków o tym, czym jest PiS, a czym Platforma, kim jest Jarosław Kaczyński, co znaczą rządy tej formacji, a co rządy formacji Bronisława Komorowskiego, jest bez porównania większa niż zaledwie intuicje, jakie towarzyszyły wyborom pięć lat temu. Ta wiedza w drugiej turze będzie sprzyjała Komorowskiemu. Wreszcie, inne były nastroje wtedy, kiedy tym trzecim, osiągającym wynik w granicach 15 proc., był Andrzej Lepper; dziś za Grzegorzem Napieralskim stoją zupełnie inni ludzie niż za Samoobroną. Nie chcę siebie ani sympatyków Komorowskiego uspokajać. Po katastrofie smoleńskiej i po powodzi wiemy, że nie ma mowy o łatwym zwycięstwie. To będzie bój bardzo wyrównany. Dlatego musimy być skoncentrowani i zdeterminowani do ostatniej minuty, ale okoliczności, oceniam, są zupełnie inne od tych sprzed pięciu lat.

Jeżeli taka jest pana ocena, to może jednak należało samemu kandydować? Katastrofa pod Smoleńskiem wstrząsnęła polską polityką i taka decyzja byłaby zrozumiała.
Uważam, że Komorowski jest optymalnym kandydatem na prezydenta, także w tej nowej sytuacji. Nie zmieniły się również okoliczności, które spowodowały moją decyzję o niekandydowaniu. Zresztą prezentowano bardzo ciekawe badania, w których zapytano, kto byłby dziś lepszym kandydatem, Tusk czy Komorowski? Wygrał Komorowski. Zresztą, mimo bardzo trudnych ostatnich kilku tygodni, w rankingach zaufania nadal jest na pierwszym miejscu, czego dowodzą ostatnie badania sondażowe CBOS.

Powiedział pan, że Polacy wiedzą, co znaczą rządy PiS. Ale już w „Weselu” Wyspiańskiego jest takie słynne zdanie: „myśmy wszystko zapomnieli”. IV RP w przeciętnym odbiorze przestaje mieć znaczenie.
Nikt nie ma obowiązku odkładać w pamięci doświadczeń politycznych, bo ludzie mają na głowie wiele rzeczy ważniejszych niż polityka. Ale jednak tło zostaje. Zauważmy, że Bronisław Komorowski wygrał pierwszą turę w okolicznościach, które były przygniatające, jeśli idzie o emocje polityczne. Wygrał ją po wielu tygodniach niezwykle intensywnej, początkowo tuż po Smoleńsku bardzo spontanicznej, a później coraz bardziej skutecznie reżyserowanej kampanii, która z katastrofy uczyniła oręż, wręcz emocjonalny fundament całej kampanii. Następnie przyszła niespotykana powódź i nie muszę nikogo przekonywać, że nie jest to czas sprzyjający władzy. I jeszcze wybuch islandzkiego wulkanu, a na dodatek kryzys finansów wielu państw europejskich. Nie dziwię się, że wśród polityków, ale także u wielu ludzi, powstały nastroje może jeszcze niewieszczące koniec świata, ale prawie. Takie okoliczności nie sprzyjają kandydatowi centrowemu.

Komorowski jest liderem obozu centrowego, a w nim jest wyznacznikiem samego środka. W mojej ocenie uosabia wszystko to, co jest najlepsze dla osoby sprawującej najwyższy urząd, choć wcale nie pomaga mu to w efektownej kampanii. Komorowski po prostu traktuje ludzi z wielkim szacunkiem, a to, co robi, czyni z wielką powagą. To odwrotnie niż u Kaczyńskiego, którego atuty są znakomite na kampanię i jednocześnie stanowią złowrogą przestrogę przed jego rządzeniem. W kampanii bezcenne bywają cynizm, zdolność do każdego podstępu, do każdej przebieranki, wrodzona agresja, umiejętność życia w konflikcie, a także odczuwanie przyjemności, jeśli komuś się dołoży. Może trochę przejaskrawiam, ale z całą pewnością kampania to żywioł Jarosława Kaczyńskiego i broń Boże Polskę przed prezydentem wyposażonym w tego typu cechy.

Ale kampania nawet z takim kandydatem jak Komorowski nie musi być aż tak defensywna. Można próbować narzucać tematy dyskusji. Czy tej wizji centrowej nie da się dobrze opowiedzieć?
To raczej pytanie, czy ta opowieść jest dobrze słyszana? Przepraszam za taką może nieco kiczowatą metaforę, ale wiele czasu poświęcam powodzi i mam takie wrażenie, że nasz obóz polityczny przypomina trochę, dający stabilizację, zbiornik retencyjno-rekreacyjny, a Kaczyński i jego kampania jest jak ta rwąca rzeka, która dla obserwatorów jest niewątpliwie ciekawsza, bo kamery są zazwyczaj tam, gdzie coś szaleje. Sam, gdy widzę Jarosława Kaczyńskiego, jestem zaciekawiony, tak jak wówczas, gdy słyszę, że gdzieś coś wybuchło albo się zatrzęsło. I gdzie za chwilę rozpocznie się akcja ratunkowa.

Daliście się bardzo zdusić katastrofą pod Smoleńskiem. Można było odnieść wrażenie, że trwacie w żałobie dłużej niż PiS.
Widziałem wielu ludzi z PiS, którzy w żałobie przestali być w dzień po katastrofie i ruszyli do akcji politycznej. Dla mnie był to czas autentycznego smutku i powinności, które trzeba było wypełnić, aby państwo polskie przez te tygodnie przeszło z należytą godnością i szacunkiem dla tych, którzy zginęli. Wierzcie mi, dwie osoby, na których spoczywa odpowiedzialność za naszą kampanię, czyli Komorowski i Tusk, kolejność nie jest tu przypadkowa, nie zanurzały się wyłącznie w żałobie. Mieliśmy po prostu gigantyczną pracę do wykonania, aby zapewnić sprawność i ciągłość funkcjonowania państwa, zorganizować śledztwo, identyfikację ofiar, kontakty z Rosją, pogrzeby. Uważam, że w tych kluczowych tygodniach wykazaliśmy nadzwyczajną sprawność. A przecież tuż potem przyszła wielka powódź, która znów zaangażowała rząd i także pełniącego obowiązki prezydenta w nadzwyczajne przedsięwzięcia. W tym kontekście trzeba też patrzeć na wynik Komorowskiego. Moim zdaniem jest on znakomity w tych niezwykłych okolicznościach.

Polityk może mieć rację i zasługi, ale to nie ma znaczenia, jeżeli nie potrafi się wygrać wyborów, a do tego trzeba też mieć narzędzia albo przynajmniej neutralność tych, którzy kształtują opinię publiczną. Dziś robią to media i Kościół. Patrząc z obecnej perspektywy, czy warto było dla oszczędzenia kilkuset milionów złotych zostawiać telewizję publiczną w rękach koalicji PiS i SLD?
Jeśli chodzi o media publiczne, to nigdy w historii nie działały one tak jawnie jako sztab jednego kandydata. Gdy podejmowałem decyzję, aby nie zwiększać w budżecie wydatków sztywnych – bo przecież mamy przechodzić na nowoczesny, bardzo elastyczny budżet zadaniowy i nie chciałem zapisywać konkretnej corocznej kwoty na media publiczne – w najczarniejszych snach nie sądziłem, że będziemy mieli w telewizji tak cynicznych politycznych graczy. Telewizja w ostatnich latach rządów Jaruzelskiego nie była tak stronnicza jak obecna. Przyznaję, rzeczywiście zabrakło mi wyobraźni, że można coś tak cynicznego zrobić z mediami publicznymi, ale jednak uważam, że to, co robią w nich Kaczyński z Napieralskim, jest grzechem o wiele cięższym niż mój brak wyobraźni. Paradoksalnie, mamy oto taką sytuację, że jest dwóch partyjnych liderów, którzy gwałcą media publiczne, i to, co oni robią, stało się normą, o tym się nie mówi, ma się natomiast pretensje do tych, którzy w gwałcie nie uczestniczą. Dobrze pamiętam atmosferę rozmów, w wyniku których zostało przyjęte weto prezydenta do ustawy medialnej. Nie były to rozmowy, przynajmniej w wykonaniu niektórych działaczy politycznych tak z prawa jak i z lewa, o tym, jak uchronić media publiczne przed polityką, ale kto je będzie gwałcił.

A rola Kościoła? Może jednak państwo zbyt zlało się w trakcie wszystkich posmoleńskich uroczystości z Kościołem, nie potrafiło zachować swojej odrębności i stąd taka kościelna agitacja duchownych za Kaczyńskim?
Myślę, że zaangażowanie się tak wielu księży w tę kampanię polityczną dużo więcej mówi nam o samym Kościele niż o Kaczyńskim czy Komorowskim. Z punktu widzenia kanonów chrześcijańskich, co niektórzy księża czasami przyznają, Komorowski jest lepszym kandydatem niż Kaczyński. Chodzi więc o podziały polityczne wśród nich samych, a nie ocenę wartości chrześcijańskich u obu kandydatów. Do tego możemy jeszcze dołożyć dramatycznie innych niż kiedyś liderów związkowych z Solidarności, którzy zaangażowali się z taką mocą po stronie Kaczyńskiego. Największą satysfakcją dla Bronisława Komorowskiego i dla mnie będzie jego wygrana mimo tych okoliczności. Byłoby to niezwykle optymistyczne potwierdzenie procesu zmian w Polsce. Jeśli ostatecznie wygra Komorowski, który nie jest hochsztaplerem, magikiem potrafiącym w trakcie kampanii przechodzić z dnia na dzień metamorfozy – jest natomiast obarczony całą tą traumą z wiosny tego roku i ma przeciwko sobie media publiczne – będzie to znaczyło, że Polska zmieniła się, i to niezwykle głęboko, że wartość wolności, indywidualizmu, tolerancji i umiarkowania jest dużo wyższa, niż chcieliby ci, którzy opowiadają się za Kaczyńskim. Komorowski jest dziś kwintesencją takiego sposobu uprawiania polityki, który daje poczucie bezpieczeństwa, dystansu do ideologicznych szaleństw.

Mówi pan, że te wybory są być może najważniejsze od bardzo wielu lat. Ale ludzie chyba nie mają takiego poczucia.
Czyżby? Zobaczcie, jaka była frekwencja.

Ponieważ Kaczyński potrafił emocjonalnie zmobilizować swój elektorat; wam się nie udało.
Wręcz przeciwnie, my też zyskaliśmy. Często tworzone są, a potem powtarzane takie mity, dotyczące pierwszej tury, z których wynikałoby, że te wybory w ogóle wygrał Napieralski, Kaczyński jest drugi, a trzeci Korwin-Mikke. W rzeczywistości wygrał Bronisław Komorowski. Po dwóch i pół roku rządzenia, które zawsze powodują, że partie rządzące szarzeją, bledną, zdobył procentowo i kwotowo więcej głosów niż Platforma w 2007 r. A przecież wszyscy mówili wówczas o nadzwyczajnej frekwencji i wyjątkowej mobilizacji, zwłaszcza ludzi młodych, dynamicznych.

Kaczyński też poprawił wynik.
Oczywiście, bo jest liderem opozycji, a po Smoleńsku zyskał jeszcze nadzwyczajne wsparcie mediów i Kościoła. Oceniając poprzez te elementy wynik Komorowskiego, można być optymistycznym co do naszej polskiej kondycji.

Jeżeli już o statystyce mowa, to przed drugą turą kluczowe są głosy lewicy. Można mówić o sztuczkach Kaczyńskiego, ale chcąc wygrać, trzeba o tych wyborcach pamiętać.
Dziś oczywiście kluczowe nie jest pytanie, kto jakiej sztuczki użyje, ale kto dotrze z racjonalnym i uczciwym przekazem do wyborców lewicowych. Dlatego mam szacunek dla Komorowskiego, że nie przebiera się, nie krzyczy, że jest lewicowcem, bo nim nie jest. Kaczyński robi to, gdyż bardzo dobrze czuje się w politycznej hochsztaplerce. Wydaje się, że pierwszorzędną sprawą przed drugą turą jest przekonanie wyborców lewicy, że dla niej dobrą perspektywą jest posiadanie poważnego partnera w centrum, partnera, który nie udaje, że jest lewicą, ale szanuje konkurenta, nie koniunkturalnie, ale z istoty swej natury. Krytyczny sąd wyborców lewicy jest tutaj kluczowy: czy tak natarczywie podlizujący się im Kaczyński, dla którego prawie bohaterem stał się w ostatnich dniach Józef Oleksy (a czekam na jakąś apoteozę Leszka Millera), wydaje im się wiarygodny? Ta wielomiesięczna współpraca w publicznej telewizji z ludźmi, których odsądzał wcześniej od czci i wiary, pokazuje, że zdolność jego przystosowania jest rzeczywiście nadzwyczajna. Czyj zatem przekaz jest prawdziwszy: Komorowskiego, który mówi: nie jestem wasz, ale całym dorosłym życiem udowadniałem, że umiem się porozumieć dla wyższych celów, czy Kaczyńskiego, który mówi: nienawidziłem was, ale zmieniłem się po Smoleńsku, teraz jestem prawie jak wy. I dlatego dużo ważniejsza jest otwarta rozmowa z wyborcami Napieralskiego niż dwuznaczny handel. Nie mam wrażenia, żeby Grzegorz Napieralski naciskał na jakieś kupieckie załatwienie sprawy.

Wróćmy do wyborczej taktyki. Może pomysł Janusza Palikota – zmieńmy koalicję – miał jakiś sens? PSL jest chwiejny i słaby w sondażach, a pozycja Pawlaka po przegranej niepewna.
Wydaje mi się, że ocena naszej koalicji z PSL nie wypada źle. Wybory prezydenckie ludowcom nigdy nie służyły. Ale czy to jest moment na zmianę koalicjanta? Ludzie by pomyśleli o nas: „kupią i sprzedadzą wszystko, byleby utrzymać się przy władzy”. Taki mechanizm, w mojej ocenie, zawsze prowadzi do kompromitacji. Napieralski dostał w wyborach prezydenckich lepszy wynik od Pawlaka, ale niemal identyczny jak SLD w 2007 r. Tu nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Trzeba raczej szanować zdolność Napieralskiego utrzymywania własnej pozycji wewnątrz Sojuszu. Tutaj jest sprawny, szczególnie na tle jego starszych kolegów i koleżanek, którzy nie są w stanie sprostać jego dynamice i determinacji wewnątrz partii.

Jak sobie pan wyobraża ewentualną prezydenturę Jarosława Kaczyńskiego? Czy byłaby gorsza od tej w wykonaniu Lecha Kaczyńskiego?
Zmiana w Jarosławie Kaczyńskim stała się głównym tematem kampanii. W przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy nie mają w obowiązku przechowywać w pamięci wszystkich szczegółów i zdarzeń politycznych sprzed kilku czy kilkunastu lat, ja z powodów zawodowych muszę pamiętać, jak się kiedyś zachowywali politycy. Poza tym znam Jarosława Kaczyńskiego długo. Uważam, że w pewnym wieku i w pewnych rolach publicznych nawet nie wypada udawać, że się wierzy w tego typu metamorfozy.

Nie mam co do tego żadnych złudzeń, że zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego oznaczałoby znowu wydatkowanie gigantycznej ilości energii, czasu i koncentracji na politycznej wojnie. Jarosław Kaczyński w roli prezydenta byłby gorszą wersją Lecha Kaczyńskiego, a i wtedy nie było łatwo. Nieustanna konfrontacja między Lechem Kaczyńskim a rządem teraz nabrałaby gwałtownego przyspieszenia. Z racji temperamentu Jarosława Kaczyńskiego, determinacji, ale też bardzo wyraźnie odczuwalnej chęci odwetu na mnie i na Platformie. Pamiętajmy, że prawda o tym, jak dzisiaj postrzega Polskę Jarosław Kaczyński i jego obóz, to nie są słowa pani Kluzik-Rostkowskiej czy pana Poncyljusza. PiS jest taki jak Macierewicz, ksiądz Rydzyk czy Mariusz Kamiński, jak Ziobro, Jacek Kurski czy Pospieszalski. Taka też będzie prawdziwa prezydentura Jarosława Kaczyńskiego.

To jest totalna wojna także w imię zemsty, bo przecież w tym obozie rośnie obsesja dotycząca Smoleńska, obsesja wojny domowej. Ile złej woli trzeba było mieć i ilu komentatorów wykazało taką złą wolę, zarzucając Andrzejowi Wajdzie, że on chce komuś wypowiedzieć wojnę. On tylko przed nią przestrzegał. Im bardziej Jarosław Kaczyński udaje germanofila i rusofila, centrystę i lewicowca, im grubszy pancerz na siebie zakłada, tym ten skrywany płomień nienawiści jest w nim większy. Dlatego jest tyle przebrań, tyle hochsztaplerki w tej kampanii, bo trzeba bardzo udawać, żeby schować to, co naprawdę w nim jest. I temu groźnemu, czarnemu heroizmowi, rzekomo romantyczno-żałobnemu, a w istocie odwetowemu, trzeba umieć przeciwstawić podobną skalę pozytywnych emocji. To oczywiście jest trudne, ale nasza strona musi wydobyć z siebie elementy heroizmu i twardości, żeby uchronić nas wszystkich przed czymś do tej pory nieznanym. Bo to nie byłaby nawet recydywa IV RP, tylko jakaś jej nowa, gorsza mutacja. Dlatego te szczere, płynące z serca życzenia – niektóre z ambony, niektóre z mównicy politycznej – żeby konkurentów trafił szlag, czyli nas konkretnie, bardzo wyraźnie pokazują, co te przebieranki ukrywają. Możemy mieć teraz pięć lat wojny albo spokoju. Wybór 4 lipca.

Jaki zatem ma być ten pozytywny przekaz Platformy, ten jasny heroizm?
Ja zawsze byłem bardzo sceptyczny wobec tak zwanych wielkich wizji, mesjańskich oczekiwań i romantycznych wyobrażeń o polityce. Wiem za to, co trzeba zrobić jesienią. Chcę bezwzględnie we wrześniu dać obiecane 7 proc. podwyżki nauczycielom. Analizowałem sprawę, ich zarobki, mimo istotnych podwyżek w ostatnich dwóch latach, są nadal niskie. Oznacza to konieczność jeszcze większego zdyscyplinowania budżetu. Mamy jesienią powrót do głosowania nad reformą służby zdrowia. Ewa Kopacz wraz z Radą Gospodarczą Jana Krzysztofa Bieleckiego przez wiele miesięcy pracowali nad tym, aby projekt był lepszy od tego odrzuconego przez Lecha Kaczyńskiego. Musimy to przeprowadzić, aby uratować szpitale. To nie jest łatwe zadanie, a do tego musimy mieć akceptację prezydenta. Mamy dwa wielkie, choć może mało efektowne, projekty legislacyjne dotyczące sposobów wydawania pieniędzy publicznych (tzw. reguła wydatkowa i reguła budżetowa). Dlatego twierdzę, że Jarosław Kaczyński byłby zagrożeniem dla tych spokojnych, i będę to cały czas podkreślał, wcale nie radykalnych i niezbyt kosztownych dla ludzi, ale posuwających nas do przodu zmian.

Kiedy do Polski dotarły pierwsze fale światowego kryzysu, politycy PiS, w tym obaj bracia Kaczyńscy, niezwykle twardo żądali zwiększenia wydatków, wtedy kiedy my zaczęliśmy obcinać je o 20 mld zł. Pomyślcie, co by było, gdyby oni wtedy rządzili? To nie jest bagatela. My 20 mld obcięliśmy, oni żądali, abyśmy o wiele miliardów zwiększyli wydatki. Albo mieli złą wolę, albo nie mieli zielonego pojęcia o tym, co naprawdę trzeba robić w finansach państwa. Później, w czasie kiedy na świecie wszyscy już szykowali się do większej dyscypliny budżetowej i do podwyższania podatków, zwłaszcza VAT, to jedyną podpowiedzią tamtej strony było obniżenie VAT. Co by było, gdyby mieli taką możliwość, gdyby państwo straciło możliwości finansowania potrzeb ludzi i kraju?

My precyzyjnie mówimy, że władza jest nam potrzebna, aby bardzo ostrożnymi krokami, nieburzącymi ładu, przyzwyczajeń, sytuacji materialnej poszczególnych ludzi, krok po kroku zmniejszać zadłużenie. Aby Polska utrzymała wzrost. I wtedy – jeśli będzie to możliwe – dawać ludziom więcej pieniędzy lub obniżać podatki. Polska ma dzisiaj opinię państwa, które jest rządzone przez partię umiarkowaną, a równocześnie skuteczną i silną. I to jest coś bezcennego. Nie ma wątpliwości, że ewentualne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich oznaczałoby początek krucjaty politycznej. Byliśmy tego świadkami przez dwa lata w wykonaniu Lecha Kaczyńskiego, ale to było nic w porównaniu z tym, do czego jest zdolny Jarosław.

Jakiej krucjaty politycznej?
Polega ona na tym, iż prezydentem zostaje się po to, aby stać na czele opozycji i robić wszystko przeciwko rządowi i większości, aby de facto odwrócić wynik wyborów, który tak bardzo dotknął Jarosława Kaczyńskiego.

Ale Kaczyński mówi, że chodzi mu o przeciwdziałanie politycznemu monopolowi PO, wzmocnienie naszej międzynarodowej pozycji, ba, obiecuje wprowadzić Polskę do prestiżowej grupy państw G20, to mało?
O dążeniu do monopolu politycznego lepiej, żeby Jarosław Kaczyński nie wspominał, bo to on i jego formacja chcą rządzić niepodzielnie. A co do siły PiS na scenie międzynarodowej: Jarosław Kaczyński obiecuje teraz zrównanie dopłat dla polskich rolników z krajami starej Unii – co zresztą i tak zostało przesądzone w 2004 r. – a jednocześnie działa w jednej partyjnej frakcji z Brytyjczykami, którzy uważają, że dopłaty są za duże i są przeciwnikami dotychczasowej unijnej polityki rolnej. Co w ten sposób można załatwić, oprócz opowiadania bajek? To Platforma należy do największej europejskiej rodziny politycznej, ma przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, ważnego komisarza odpowiedzialnego za budżet – i to w czasie przygotowywania nowego unijnego budżetu.

Dlaczego nie podnosicie tego w kampanii?
Mam, niestety, wrażenie, że takie tematy się nie przebijają. Trudno walczyć na argumenty z kimś, komu wykazano kłamstwo, a ten nadal je z tupetem powtarza. Ale my też możemy docisnąć Jarosława Kaczyńskiego. Jeżeli on sam wybrał sobie służbę zdrowia jako oś kampanii, proszę bardzo, będziemy kategorycznie żądać, aby wskazał na przykład, jakie 200 szpitali zamierza PiS likwidować, bo takie były założenia reformy zdrowia według PiS.

Do jakiej Polski zatem Jarosław Kaczyński się odwołuje? Czy rozumiecie, co tę prawie połowę Polaków tak pociąga w PiS i jego liderze, a czego wy nie macie? Co możecie tej Polsce zaoferować, żeby ta wewnętrzna wojna polityczna nie trwała wieki?
Uważam, że pewne tęsknoty, potrzeby, wzruszenia, jakie próbuje zawłaszczyć Kaczyński i PiS, są przyswajane przez dużo więcej Polaków niż te trzydzieści kilka procent, jakie opowiadają się za tą partią. Zasługą Platformy jest to, że my też docieramy do tego typu emocji. To już nie jest tak, że jeśli ktoś śpiewa hymn ze łzami w oczach, wiesza flagę narodową, ma w domu portret Piłsudskiego i tęskni czasami za epoką jagiellońską, to musi być wyborcą PiS. Dzisiaj taki bywa też wyborca Platformy. PiS już nie ma monopolu na takie wzruszenia i czuje, że ta wyłączność należy do przeszłości. I być może dlatego podkręca nastroje.

Kiedy patrzy pan na polską powyborczą mapę, gdzie mamy tę naszą „Flandrię” i „Walonię”, kraj Komorowskiego i kraj Kaczyńskiego, ma pan jakiś pomysł na wytłumaczenie zwolennikom PiS, że nie chce pan ich degradacji, ruiny ściany wschodniej, nierównego rozwoju, co przecież sugeruje prezes PiS?
Tradycyjne podziały mają charakter kulturowy. To nie tylko kwestia zamożności. Małopolska jest zamożniejsza niż Lubuskie czy Zachodniopomorskie, ale wyborczo przeważa tam PiS. Warmińsko-Mazurskie ma swoje obszary biedy, ale wygrywają tam Platforma i Komorowski. Zresztą pamiętajmy też, że nie jest tak, iż w strefach Platformy i PiS partie te biorą wszystko, chodzi tylko o proporcje. Ale tu nie działa jeden prosty czynnik. Zwłaszcza że granice poparcia dla głównych sił politycznych pokrywają się z dawnymi granicami rozbiorów. To trwa już 200 lat. W okresie międzywojennym powstało wiele książek o tym, jak skleić trzy Polski pozostałe po epoce rozbiorów. Jeśli mnie pytacie, to powiem tak, nieco upraszczając i odchodząc od geografii – jest alternatywa: lęk czy aspiracja i optymizm. Przedstawicieli tej drugiej opcji jest coraz więcej w całej Polsce. To zadanie na lata. Ludzi trzeba cierpliwie wydobywać z lęku. Bo tam, gdzie strach, tam PiS.

rozmawiali: Jerzy Baczyński, Mariusz Janicki i Janina Paradowska

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną