Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ból lewicy w kraju prawicy

Czy polska lewica zyska na odejściu Donalda Tuska?

Odejście Tuska polska centrolewica wita w głębokim impasie. Odejście Tuska polska centrolewica wita w głębokim impasie. Krystian Dobuszyński/Reporter, łukasz Juszczak/J365.eu/Reporter, Stanisław Kowalczuk/East News
Po odejściu Donalda Tuska polska lewica będzie walczyć o przeżycie, a nie o władzę.
Problem w tym, że polska polityka po Tusku będzie jeszcze bardziej prawicowa.Platforma Obywatelska/Wikipedia Problem w tym, że polska polityka po Tusku będzie jeszcze bardziej prawicowa.

Tusk w swoim czasie sięgał po lewicowe zasoby. Zrobił to po 2010 r., kiedy obłęd ideologicznej „żałoby smoleńskiej” przebudził na chwilę lewicowy i liberalny elektorat, kiedy w kampanii samorządowej 2010 r. samo SLD uzyskało ponad 15 proc. głosów, a w 2011 r. w wyborach parlamentarnych i towarzyszących im sondażach Ruch Palikota i SLD Leszka Millera uzyskiwały w sumie 20 proc. poparcia. Tuska interesowały głównie zasoby kadrowe, a ludzie lewicy mieli przyciągać lewicowy elektorat. Na listach wyborczych i w orbicie PO znaleźli się wówczas Dariusz Rosati, Marek Borowski, Bartosz Arłukowicz, Józef Pinior... Poprzez nominacje w NBP i Radzie Polityki Pieniężnej Tusk starał się związać ze sobą politycznie Marka Belkę, a nawet Jerzego Hausnera.

Później jednak zmieniło się wszystko. Źle i krótkowzrocznie prowadzona przez Leszka Millera i Janusza Palikota walka o władzę na centrolewicy sprowadziła elektorat obu ich formacji do poziomu 10 proc. Powrót Kwaśniewskiego okazał się niewypałem. Tymczasem z drugiej, prawicowej strony, narastał nacisk PiS oraz konserwatywnej frakcji polskiego Kościoła. Rosły w siłę marsze narodowców. A wreszcie, ku zaskoczeniu, politycznie zmartwychwstał Janusz Korwin-Mikke.

W tej nowej sytuacji Tusk zmienił front. Zamiast lewicowców czy liberałów na listy wyborcze i w orbitę PO przyciągano polityków prawicy – Kamiński, Giertych, Dorn. Także polityka europejska premiera stała się „realistyczna”, czyli ostrożna, wręcz eurosceptyczna.

W 2014 r. walka polityczna, którą prowadzili Tusk i jego najbliższe otoczenie była już wyłącznie walką o władzę z pisowską prawicą. Walką o wyrywanie z jej rąk najważniejszych prawicowych sztandarów i przekonanie Polaków, że Tusk będzie lepszym ich chorążym niż Kaczyński, Sikorski lepszym niż Fotyga, a Sienkiewicz lepszym niż Macierewicz. Ta walka, choć nigdy niezakończona nokautem, dawała jednak Tuskowi kolejne zwycięstwa na punkty nad Kaczyńskim i jego obozem. I to właśnie dzięki jego umiejętności pozyskiwania elektoratu umiarkowanej prawicy, przeciągania na swoją stronę dawnych „sierot po POPiS” przy użyciu coraz bardziej prawicowego języka.

A jednak Tusk naprawdę był kiedyś liberałem, silnie prozachodnim, krytycznym wobec polskiej martyrologicznej tradycji, który w ankiecie „Znaku” z 1987 r. potrafił napisać, że nie chciałby, aby Polska kojarzyła się młodym ludziom pragnącym normalnego życia i życiowego sukcesu wyłącznie z „nienormalnością” (ten cytat jest do dziś używany przez prawicę do demaskowania go jako zdrajcy). Przyszły lider PO, stroniący później od wszelkich „inteligenckich rewolucji”, powoływał się w tamtym tekście na autorytety tak egzotyczne dla dzisiejszej PO, jak Stanisław Brzozowski czy Witold Gombrowicz.

Problem w tym, że polska polityka po Tusku będzie jeszcze bardziej prawicowa. Przesądza o tym skład nowego obozu władzy. Jego ważnym elementem stanie się bardziej obecny i bardziej aktywny prezydent. Bronisław Komorowski jest politykiem umiarkowanym, skłonnym do negocjacji, nadaje się na strażnika podstawowych liberalnych norm. Jednak on sam jest też autentycznym konserwatystą, który w dodatku nauczył się rozwiązywać problemy ideowe, odkładając najbardziej kontrowersyjne kwestie na półkę (do tego sprowadzała się jego interwencja w spór o związki partnerskie).

Innym składnikiem obozu władzy będą ludzie mający zapewnić Tuskowi zachowanie choćby minimalnego pakietu kontrolnego w partii i rządzie. Czyli na przykład Ewa Kopacz, która w ostatnim ważnym politycznym geście na stanowisku marszałka Sejmu zdjęła z obrad parlamentu projekt ratyfikacji europejskiej konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet (przez PiS, a nawet przez konserwatystów w PO uważany za „zagrażający tradycyjnej polskiej rodzinie”).

Jeśli jednak politycznie kontrowersyjna jest dla przyszłej pani premier nawet ratyfikacja konwencji antyprzemocowej, to o bardziej liberalnej wersji ustawy legalizującej in vitro czy o związkach partnerskich, choćby w najbardziej ostrożnej wersji posła PO Artura Dunina, polskie kobiety, mniejszości, ludzie o nieco bardziej liberalnych poglądach – będą musieli zapomnieć na długo. Jest wreszcie frakcja Grzegorza Schetyny, w której mamy autentycznego liberała Andrzeja Halickiego, ale która również umie grać pod prawicę. Przekonał nas o tym inny lojalny przyjaciel Grzegorza Schetyny, Rafał Grupiński, prywatnie także ugruntowany ideowo liberał, próbujący jednak – jako przewodniczący parlamentarnego klubu PO – wymusić na Sejmie przyjęcie przez aklamację uchwał „mających być hołdem wszystkich Polaków i całej ich politycznej reprezentacji” najpierw dla Romana Dmowskiego, a później dla Jana Pawła II.

Do tego dochodzi Radosław Sikorski jako prawdopodobny nowy marszałek Sejmu, wokół którego będą się gromadzić inni przetransferowani z PiS konserwatyści. A wreszcie plotki o zastąpieniu niepotrzebnego już i nieskutecznego Arłukowicza przez Elżbietę Radziszewską, która potrafiła na kilka lat konserwatywnie „zamrozić” urząd Pełnomocnika Rządu d.s. Równego Traktowania. O ile już Donald Tusk zaoferował nam w jednym pakiecie konserwatywnego wiceministra sprawiedliwości Michała Królikowskiego i liberalną genderystkę Małgorzatę Fuszarę, po jego odejściu pozycja Fuszary może osłabnąć, a pozycja Królikowskiego jeszcze się wzmocni.

Józef Pinior wielokrotnie opowiadał, jak startując w 2011 r. do Senatu z listy Platformy, marzył o tym, że PO będzie w Polsce odgrywała rolę amerykańskiej Partii Demokratycznej (w bardziej radykalne przesunięcie Platformy na lewo nawet on nie wierzył). Dziś PO zmierza ku Partii Republikańskiej w jej tradycyjnym kształcie z epoki Reagana czy Busha seniora. Pozostawiając PiS, Korwinowi, Gowinowi czy narodowcom odgrywanie roli Tea Party obsługującej fundamentalizm religijny, nacjonalizm, eurosceptycyzm, a w przypadku Gowina czy Korwina także libertarianizm gospodarczy. W różnych proporcjach, ale fundamentalistycznych toksyn jest dziś w Polsce tyle, ile dusza zapragnie, dla każdego starczy.

Szczególnie pod patronatem Bronisława Komorowskiego nowy „potuskowy” obóz władzy wybierze „cywilizowany konserwatyzm”, którego najważniejszą polityczną misją będzie obrona polskiego państwa przed „oszalałą prawicą”.

W tym pejzażu dla lewicy nie ma miejsca w ogóle. Są co najwyżej szanse na realizację niektórych wybranych postulatów lewicowych lub choćby liberalnych (najbardziej nawet ostrożny liberalizm obyczajowy w kraju bez lewicy już jest nazywany lewicowością, a czasami „lewactwem”), które być może znajdą sobie ostrożne i marginalne miejsce w szerszym pakiecie „cywilizowanego konserwatyzmu”. Tak jak w zaciszu kancelarii prezydenckiej znaleźli sobie miejsce liberalny Jan Lityński, wrażliwy społecznie Henryk Wujec i proeuropejski Roman Kuźniar.

PiS i PO walczą zatem o elektorat umiarkowanie lub skrajnie prawicowy. A także o sympatię Kościoła – jedni toruńskiego, drudzy łagiewnickiego (który zresztą wyraźnie osłabł). PiS o poparcie o. Rydzyka czy biskupa Ryczana, Platforma o chociażby neutralność partyjną biskupów Gądeckiego, Polaka i Nycza. Też płacąc im sporo. Nikogo już nie interesuje elektorat nie tylko lewicy, ale nawet mieszczańskiego liberalnego centrum, któremu zależy na bardziej pluralistycznym społeczeństwie i bardziej świeckim państwie. Wydawałoby się zatem, że odejście Tuska i dalsze przesunięcie PO-PiS-owej polityki na prawo to wymarzona okazja, z której powinni skorzystać Miller i Palikot, żeby wrócić do walki o władzę już nie nad własną niszą, ale nad państwem.

Dziś nie ma takiej perspektywy. Co więcej, w taką perspektywę nie wierzą sami liderzy. Wyniszczeni przez walkę, którą Palikot przegrał, ale Miller jej nie wygrał – jeśli wierzyć sondażom i marazmowi panującemu w Sojuszu.

Ambicje Millera na dzisiaj, przed wyborami samorządowymi, to: stracić jak najmniej radnych i pozycji w samorządzie terytorialnym, gdyż wynik ponad 15 proc. z 2010 r. wydaje się nie do powtórzenia. Ambicje Palikota w wyborach samorządowych to, po pierwsze, nie upaść i nie stracić partii. Ale po drugie, zdobyć w całej Polsce choćby 200 radnych na różnych szczeblach. To bardzo mało, ale w 2010 r., podczas poprzednich wyborów samorządowych, formacja Palikota jeszcze nie istniała, więc każdy radny może zostać przedstawiony jako sukces, który pozwoli tej partii znów się skonsolidować. I dotrwać do wyborów parlamentarnych 2015 r.

A ambicje obu liderów dotyczące wyborów parlamentarnych? Dla Millera to faktyczne zdobycie przez Sojusz sondażowych 10 proc. Dla Palikota to przekroczenie przez Twój Ruch granicy 5 proc. i przetrwanie. W dodatku obaj liderzy oczekują tak znaczącego osłabienia PO, żeby Miller lub Palikot (albo nawet jeden i drugi) stali się po wyborach nieodzowni do zbudowania szerokiej koalicji anty­pisowskiej pod patronatem prezydenta i osłabionego lidera lub liderki PO.

Dla Leszka Millera faktycznym zwieńczeniem kariery politycznej byłby urząd wicepremiera. I nie tyle nawet wprowadzenie z tej pozycji Polski do strefy euro (wobec tempa, w jakim Polska, nawet pod rządami PO, do strefy euro zmierza, Miller może już tego politycznie nie doczekać), ale choćby faktyczne rozpoczęcie tego procesu. Gdyby Miller rzeczywiście okazał się do przyszłej antypisowskiej koalicji nieodzowny, obóz Platformy i prezydenta chętnie użyje jego autentycznej, żarliwej prounijności jako alibi wobec własnego, bardziej konserwatywnego i zachowawczego aparatu i elektoratu, żeby dyskusję o euro, a nawet pewne praktyczne kroki przygotowawcze faktycznie rozpocząć. Z kolei Janusz Palikot, którego cztery lata burzliwej samodzielnej kariery politycznej wyleczyły z nadmiaru narcyzmu, zadowoliłby się jednym czy drugim resortem, w którym on sam oraz jego ludzie pokazaliby się nie tylko jako performersi i prowokatorzy, ale też jako odpowiedzialni politycy praktycznie realizujący swoje pomysły w dwóch ważnych dla siebie obszarach: świeckości państwa i jego przyjazności wobec obywateli i drobnych przedsiębiorców.

Te ambicje i oczekiwania dwóch liderów centrolewicy czy też lewicy bardzo liberalnej nie są wcale przesadne. Ale z dzisiejszej perspektywy i tak wydają się wygórowane. Taka jest sytuacja na dzisiaj. Odejście Donalda Tuska (w jego własnych intencjach niezbyt daleko i nie na zawsze) polska centrolewica wita w głębokim impasie, z którego nie potrafi wyjść. Zadowalając się wzajemnym okradaniem z posłów i radnych. I liczeniem na to, że nawet ze swoją bardzo słabą pozycją będzie potrzebna do budowania atypisowskiej koalicji pod patronatem Bronisława Komorowskiego. I w koncepcji „cywilizowanego konserwatyzmu” broniącego Polski przed „oszalałą prawicą” zdoła obronić jeden czy dwa swoje postulaty, ale przede wszystkim własne formacje.

Cezary Michalski – publicysta, eseista, prozaik. W latach 90. XX w. członek środowiska młodych konserwatystów. W latach 2006–08 zastępca redaktora naczelnego gazety „Dziennik ­Polska-Europa-Świat”. Od 2010 r. komentator „Krytyki Politycznej”.

Polityka 38.2014 (2976) z dnia 16.09.2014; Ogląd i pogląd; s. 21
Oryginalny tytuł tekstu: "Ból lewicy w kraju prawicy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną