Funkcjonuje w grach zespołowych teoria, która mówi, że podczas turnieju wcześniej czy później musi dopaść zespół jakiś kryzys. Przetrwać go i mimo wszystko wyjść na swoje – to jest świadectwo klasy i duży krok do wielkości. Polacy pierwsze trzy sety grali z Niemcami źle, grubo poniżej średniej, do której nas w tym turnieju wcześniej przyzwyczaili. Sprawiali wrażenie uśpionych, rozkojarzonych, irytująco nieporadnych, stłamszonych siłowym stylem Niemców. Wpędzali się w kłopoty na własne życzenie, trwoniąc przewagi, jakie w męskiej siatkówce, na tym poziomie, są nie do roztrwonienia.
Nie bardzo wiadomo, jak te sobotnie męki Polaków traktować w obliczu finału. Brać za chwilową słabość, wypadek przy pracy czy też może jednak się martwić – bo to jednak była momentami zapaść zbiorowa, którą zespół lepszy niż Niemcy wykorzystałby bez litości. Najlepszy na kłopoty okazał się Mariusz Wlazły – nie pierwszy już raz zresztą podczas tych mistrzostw.
Teraz już wiadomo, że budowanie reprezentacji bez niego, co z uporem godnym lepszej sprawy forsował poprzedni selekcjoner, Andrea Anastasi, to była misja skazana na niepowodzenie. Włoch się na Wlazłego obraził i na siłę szukał lepszych, forując zawodników (zwłaszcza jednego), którzy są od Wlazłego o dwie klasy niżej. Z oczywistą szkodą dla drużyny, czego w trenerskim CV Anastasiego tak łatwo się nie wymaże.
W finale czeka Brazylia, którą raz już na tych mistrzostwach pokonaliśmy. Nie trzeba przed tym finałem na siłę szukać powodów do optymizmu. Pierwszy jest natury psychologicznej – niejeden kryzys w turnieju Polacy przetrwali, nie dali się złamać, z każdej wojny nerwów (tych meczów o wszystko w końcu parę było) wychodzili zwycięsko. Drugi jest chyba jeszcze ważniejszy – Wlazły jest wielki, ale sam meczów nie wygrywa; doczekaliśmy się zespołu, i to z udziałem paru młodych zawodników (jak Mateusz Mika, Karol Kłos), których mało kto podejrzewał o odgrywanie wiodących ról w mistrzostwach świata. Jeszcze niedawno uważało się ich za dobry materiał na przyszłość, ale zdaje się, że oni nie chcą czekać.