Dla współczesnej Polski nie ma rozterek: Berlin i Paryż stanowią taką rutynę, jak samo pytanie. Pewne znaczenie ma kolejność odwiedzania tych stolic. Tym razem – może świadomie, a może przez przypadek – polska dyplomacja wykonała zręczny gest. Nowa premier zaczęła od Berlina, a nowy minister spraw zagranicznych – od Paryża.
Podkreślenie przez Warszawę pewnej równowagi, z jaką Polska traktuje stosunki w Trójkącie Weimarskim, służy tej chwili, bowiem akurat między Berlinem a Paryżem sprawy nie układają się najlepiej. Niemcy gospodarczo radzą sobie dobrze, a Francja – źle, Niemcy chcą rygorystycznej polityki budżetowej, Francja – oddechu w oszczędnościach. Powoduje to jeśli nie napięcie, to rozmaite praktyczne trudności w stosunkach wzajemnych. A my lubimy was obydwoje – zdaje się mówić Warszawa.
Punkt dla Polski jest wyraźny. Oto zmiana rządu, po siedmiu latach, przeszła gładko, tym gładziej, że obawiano się, iż odejście Donalda Tuska wywoła zamieszanie, dezorientację w rządzącej partii i jakąś przebudowę sceny politycznej. A tu – rutyna, wręcz nuda. Warszawa pokazała, że po zaledwie 25 latach transformacji potrafi żyć spokojniej niż niejeden kraj osadzony w demokracji od pokoleń.
W relacji „Gazety Wyborczej” z wizyty w Niemczech pojawiła się opinia kół dyplomatycznych, według których trzeba „przewietrzyć stosunki” polsko-niemieckie. Z tego, co słyszę, nie wymagają one przewietrzenia, nie ma w nich zastoju. Prawdą jest jednak, że minister Schetyna zmienił rutynę i nie tylko pojawił się na środowym przyjęciu u niemieckiego ambasadora z okazji Dnia Jedności Niemiec, ale jeszcze wygłosił tam przemówienie. Być może Niemcy też liczą, że w dyplomacji więcej załatwią ze Schetyną niż z Sikorskim.