Uzasadniając decyzję, prokuratorzy podnoszą, że reżyser zgłosił się do nich dobrowolnie i podał „wszelkie dane adresowe i telefoniczne do siebie oraz swojego pełnomocnika”. Przyrzekł też stawiać się na każde wezwanie.
To oficjalne uzasadnienie. Zapewne jednak prokuratorzy pamiętali też o stanowisku Prokuratury Generalnej sprzed czterech lat (swego czasu można je było znaleźć na stronie internetowej ministerstwa sprawiedliwości). Otóż powołując się na kodeks postępowania karnego, uznała ona wówczas, że wydanie Romana Polańskiego innemu państwu nie jest możliwe, bo wedle polskiego prawa karalność zarzucanego mu czynu uległa przedawnieniu (art. 604 § 1 pkt 3 k.p.k.).
Przypomnijmy, że zarzuty wobec Polańskiego pochodzą z roku 1978. W samej Kalifornii (gdzie gwałty się nie przedawniają) jego sprawa ma obecnie status „w toku” – jako zawieszona do czasu stawienia się oskarżonego przed sądem.
Równocześnie wnioski pełnomocników Polańskiego, by proces przeprowadzić pod nieobecność oskarżonego, były konsekwentnie odrzucane. To zresztą tylko jeden z przejawów specyfiki amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, którą historia Polańskiego pokazuje, nomen omen, niemal filmowo. Chodzi zwłaszcza o nieco inną niż na Kontynencie pozycję prokuratury i sądu. Jej skutkiem są nie tylko odmienne procedury i obyczaje, ale także choćby... strategie tamtejszych prawników.
Prokuratorzy z Los Angeles postawili sobie za punkt honoru – czy też potencjalny atut w karierze i publicznym wizerunku – doprowadzić słynnego na całym świecie reżysera przed sąd, choć równie dobrze mogli odłożyć ten przypadek ad acta. Taki już urok (wedle jednych), a feler (wedle innych) systemu prawnego Stanów Zjednoczonych.