Przy dużych pieniądzach nie może zabraknąć dużych emocji. Tym razem dostarczyli ich Amerykanie ubiegający się o wart ok. 10 mld zł kontrakt na 70 śmigłowców dla polskiej armii. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście się ubiegają, bo od kilkunastu dni amerykański właściciel zakładów w Mielcu, firma Sikorsky, podgrzewa opinię publiczną informacjami, że oferty jednak nie złoży. I pewnie nie wywołałoby to aż takiego zamieszania, gdyby nie dodawał, że ewentualnie zmieni zdanie, jeśli Ministerstwo Obrony Narodowej skoryguje wymagania przetargowe i zapisy kontraktu. Czy mieści się to jeszcze w kategoriach dialogu producenta z zamawiającym, czy już zakrawa na bezczelność? Sądząc po odpowiedzi MON, raczej to drugie: „Pragniemy zauważyć, że to zamawiający, czyli Ministerstwo Obrony Narodowej, określa to, czego potrzebują Siły Zbrojne, a nie oferenci wskazują, co mają do sprzedania”.
Mielecki zakład to jeden z największych eksporterów sprzętu wojskowego w Polsce. Siedem lat temu Amerykanie kupili zakład, który był w fatalnej kondycji, i przez ten czas mozolnie stawiali go na nogi: według danych z Mielca wpompowali w fabrykę 150 mln dol. i zatrudnili dodatkowych 800 pracowników. Od podstaw stworzyli linię produkcyjną śmigłowca S70i Black Hawk, przyrodniego brata słynnego Black Hawka. I bardzo aktywnie promowali tę maszynę w przetargu na helikopter wielozadaniowy dla polskiej armii. Promowali skutecznie, bo w branży mówiono, że polska armia przygotowuje się do ogłoszenia przetargu na Black Hawka.
Sytuacja diametralnie zmieniła się w maju tego roku, kiedy MON przekazał trzem oferentom szczegóły swoich wymagań.