Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Horror i error

Polska e-administracja

Bałagan, niekompetencja, brak strategii – hasło „polska e-administracja” wywołuje mnóstwo negatywnych skojarzeń. Bałagan, niekompetencja, brak strategii – hasło „polska e-administracja” wywołuje mnóstwo negatywnych skojarzeń. FOTOCHANNELS
Cyfryzacja polskich urzędów to jak naprawianie Atari podzespołami z Macbooka, w dodatku niekompletnymi, bo część się zapodziała po drodze. Żaden system tego nie wytrzyma. Jak w PKW.
Tylko w przyszłym roku Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji Andrzeja Halickiego ma wydać ponad 1,5 mld zł.Marcin Onufryjuk/Agencja Gazeta Tylko w przyszłym roku Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji Andrzeja Halickiego ma wydać ponad 1,5 mld zł.
Problemy z wdrażaniem e-administracji to polska never-ending story.Julija Sapic/PantherMedia Problemy z wdrażaniem e-administracji to polska never-ending story.

Panika wybuchła kilka dni przed wyborami. W internecie pojawiły się głosy, które brzmiały jak sygnały SOS wysyłane z tonącego okrętu. Informatycy i koordynatorzy z terenowych komisji wyborczych, na których spadł główny ciężar obsługi głosowania, pisali o awariach, nieudanych testach wykonywanych w przeddzień wyborów, skarżyli się nawet na nieznajomość systemu (Krajowe Biuro Wyborcze miało im odpowiedzieć, że system jest tak prosty, że szkolenia są niepotrzebne).

„Jestem totalnie załamany i przerażony. Coś, za co jestem odpowiedzialny, to g… po całości, jako osoby odpowiedzialne za informatykę w gminie jesteśmy w czarnej d…” – żalił się Michał na jednym z forów samorządowych. Niektórzy rozpaczliwie i po omacku szukali pomocy: „Czy ktoś już próbował coś zrobić w najnowszej wersji kalkulatora (87)? Ja nie wiem, jak to się dzieje – zaczyna działać coś, co wcześniej nie działało, ale w zamian nie działa coś, co wcześniej działało ;) i tu się koło zamyka. Jedno naprawią, drugie popsują...” – pisał informatyk o znamiennym nicku „koordynator_po_raz_ostatni”.

System się zawiesił

W biurach KBW (obsługuje wybory od strony organizacyjnej) i Państwowej Komisji Wyborczej panowała za to atmosfera jak na „Titanicu”. – System informatyczny do obsługi niedzielnych wyborów samorządowych jest gotowy – zapewniał tuż przed godziną zero Romuald Drapiński, urzędnik odpowiedzialny za obsługę informatyczną w KBW.

Wiele komentarzy nie nadaje się do zacytowania: „Jak PKW śmie takie tezy wygłaszać!!!! Do dzisiaj (13.11.14 r. g. 20.31) nie działa wydruk protokołu zbiorczego!!!! Więcej, nikt nie wie, gdzie się ma znajdować przycisk DRUKUJ, ponieważ go nie ma!!!!! Istny burdel na kółkach, nic więcej!! To jest kpina!!!!!!!” – wściekał się „Informatyk”.

To, że biuro wpadło na górę lodową dopiero teraz, trzeba rozpatrywać jedynie w kategoriach cudu. Już w 2003 r., czyli 11 lat temu, Najwyższa Izba Kontroli wykryła poważne błędy w stosowanym wówczas systemie zliczającym głosy. Wytknęła też KBW, że nie przetestowało systemu (bo oszczędności) ani nie opracowało procedury awaryjnej. Według NIK każdy z tych błędów mógł doprowadzić do awarii podobnej do tej, która unieruchomiła obecny system.

Tego sygnału nikt nie wziął na poważnie, podobnie kolejnych. 7 września tego roku wybory uzupełniające do Senatu odbyły się w Rybniku, Siedlcach i w Świętokrzyskiem. To miał być debiut platformy wyborczej zbudowanej przez łódzką firmę Nabino. W wyborach do Senatu obowiązuje ordynacja większościowa, mandat otrzymuje osoba z największą liczbą głosów. Wyniki powinny być znane prawie natychmiast, ale system się zawiesił i przez godzinę nie można było wprowadzać danych. Podano je następnego dnia po południu.

„Zakupiliśmy nowe oprogramowanie na wybory uzupełniające do Senatu i wybory samorządowe. Jest nowy wykonawca i siłą rzeczy zawsze przy tego typu nowościach pojawiają się pewne problemy” – tłumaczył później szef PKW Stefan Jaworski, co dziś brzmi jak komunikat z dawnych lat o przejściowych kłopotach z zaopatrzeniem. Wyjaśnienia komisji zawierały solenne zapewnienie, że w wyborach samorządowych awaria się nie powtórzy.

Drugi dzwonek ostrzegawczy zabrzmiał 7 października, w ostatnim dniu zgłaszania kandydatów do wyborów samorządowych. System znów nie wytrzymał. Z tego samego powodu – nagły, ale całkowicie przewidywalny wzrost ruchu unieruchomił go na godzinę. A urzędnicy PKW i KBW, w tym obciążany dziś główną odpowiedzialnością były szef tej ostatniej instytucji Kazimierz Czaplicki, uspokajali: „Ta sytuacja nie będzie miała związku z obsługą informatyczną dnia głosowania, który ma zupełnie inny, prostszy sposób przetwarzania danych”.

Gdyby poszperali w internecie, może nie byliby później zaskoczeni, że wszystko się sypie. „Po prostu dramat. W niedzielę jedziemy na żywca. Urlop na poniedziałek zaplanowany, bo wiadomo, że będziemy dłuuuugo siedzieć przy tym” – pisał jeden z pracowników terenowego biura wyborczego. Dwa dni przed wyborami.

Niektórzy porównują te „wybory last minute” do zaniedbań, które doprowadziły do katastrofy smoleńskiej, a uspokajające wypowiedzi przedstawicieli PKW i KBW do słynnych słów kontrolerów: „na ścieżce, na kursie”. Wstrząs był tym większy, że sprawa dotyczyła jednej z nielicznych instytucji centralnych, która cieszyła się nieomal nieskazitelną opinią.

Przetarg na obsługę wyborów uzupełniających i samorządowych KBW rozstrzygnęła na początku sierpnia, a więc na niewiele ponad trzy miesiące przed ostatnimi wyborami. Wygrało Nabino, jedyna firma, która stanęła do rywalizacji o to zamówienie. Firma z ledwie pięcioletnim doświadczeniem, szerzej nieznana na rynku, założona przez dwójkę 30-latków, która szczyci się, że „jest w stanie wyjść naprzeciw oczekiwaniom nawet najbardziej wymagającego klienta”. KBW zapłaciło jej niecałe 430 tys. zł.

Przetarg przygotowywano w pośpiechu, gdy klapą zakończyła się próba wyłonienia wykonawcy jednolitego systemu „Platforma Wyborcza 2.0”, który miał obsługiwać wszystkie wybory i referenda w najbliższych latach. Projekt zatopiła skarga oferentów, którzy wytknęli KBW złamanie aż 11 punktów ustawy o zamówieniach publicznych i zwrócili się do Krajowej Izby Odwoławczej przy Urzędzie Zamówień Publicznych (ta przyznała im rację). Zamiast nanieść poprawki KBW wolała rozpisać nowy konkurs – ale już nie na wszystkie głosowania, tylko na każde oddzielnie.

Wielu ekspertów mówi zgodnie: to nie miało prawa się udać. Informatyczny kanon to siedem zasad, bez których trudno myśleć o powodzeniu projektu: analiza potrzeb, projektowanie, programowanie (czyli budowanie kodów), integracja z innymi systemami, testowanie, szkolenie obsługi i wreszcie wdrożenie. W przypadku tego rodzaju systemów same testy trwają trzy miesiące. – Termin na realizację projektu był nierealny. Dlatego żadna z liczących się firm nie złożyła oferty. Pośpiech jest wrogiem jakości, a sposób zamówienia ze strony PKW świadczy o braku profesjonalizmu. Opis zamówienia był niestaranny, odebrano i zapłacono za produkt, który nie działa poprawnie. Karygodne – mówi Agata Michałek-Budzicz, ekspert ds. zamówień publicznych w sektorze IT, wykładowca warszawskiej SGH.

Trudno teraz wyrokować, jakimi przesłankami kierowała się firma, która stanęła do przetargu. Zapewne była przekonana, że się to uda jakimś cudem zrealizować. Może jednak byłoby lepiej, aby nikt się w tym przypadku nie zgłosił. Otrzeźwienie PKW musiałoby nastąpić przed wyborami, a nie w emocjonalnym okresie liczenia głosów – potwierdza dr Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji.

Bałagan, niekompetencja, brak strategii – hasło „polska e-administracja” wywołuje mnóstwo negatywnych skojarzeń. – Kiedy chcę kupić dla siebie komputer, szukam takiego, który odpowiada moim potrzebom i możliwościom finansowym. Kiedy urząd kupuje system informatyczny, nie zastanawia się, czego mu potrzeba, tylko bierze produkt, który wciskają dostawcy. Trudno się potem dziwić, że jest do niczego. To raczej komputeryzacja niż informatyzacja – twierdzi szef ważnego urzędu centralnego. Potwierdzeniem są wyniki badań przeprowadzonych na zlecenie MAiC, z których wynika, że zdecydowana większość urzędów (91 proc.) nie ma żadnej strategii rozwoju teleinformatycznego, co oznacza, że projekty z tej dziedziny realizują od przypadku do przypadku.

Spektakularne klapy

Z kilkunastu dużych projektów realizowanych w ostatnich latach w terminie i bez większych niespodzianek wystartowało tylko kilka – m.in. e-Deklaracje, umożliwiające wypełnienie pitów online, wirtualne „jedno okienko”, pozwalające na rejestrowanie firm online. Historia informatyzacji urzędów III RP toczy się w cieniu większych lub mniejszych potknięć i falstartów. Począwszy od słynnej informatyzacji ZUS w wykonaniu Prokomu (potem Asseco, po przejęciu firmy Ryszarda Krauze), która kosztowała 3 mld zł i przez 13 lat była ulubionym tematem dziennikarzy śledczych.

Przykładów spektakularnych klap przybywa, bo dzięki funduszom unijnym programów cyfryzacyjnych pojawiło się mnóstwo. Tylko w przyszłym roku Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji ma wydać ponad 1,5 mld zł (w sumie do 2020 r. na cyfryzację mamy wydać ok. 10 mld zł). O przyspieszeniu trudno jednak mówić, raczej o bezładnym galopie.

Sztandarowy przykład – PESEL 2, który miał być zintegrowaną, ogromną bazą danych o obywatelach, a zarazem systemem, dzięki któremu wiele spraw administracyjnych można byłoby załatwić online. System był budowany od 2005 r. i miał ruszyć po dwóch latach. Ale choć wchłonął 100 mln zł, w pierwotnej formie nigdy nie wystartował. Był tak nieudolnie przygotowywany, że nie dało się go zrealizować. W 2007 r. w ówczesnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji (nadzorowało projekt) zapadła decyzja, by wyodrębnić z niego tylko te elementy, które da się wykonać, a resztę wyrzucić do kosza.

Projekt, przemianowany na pl.ID, ma ruszyć za moment – w styczniu 2015 r. Jeszcze mocniej okrojony – bo bez nowych dowodów osobistych z chipami. Ale nikt nie da głowy, że bez falstartu. Korzystać mają z niego m.in. urzędnicy samorządowi, a ci wcale się do tego nie palą. Jak na razie system przetestowało ledwie 10 proc. z nich.

Klapą zakończyło się wdrożenie systemu e-PUAP (elektroniczna Platforma Usług Administracji Publicznej), który kosztował ponad 100 mln zł i miał ułatwić komunikację z urzędami państwowymi i samorządowymi. Do porażki przyznaje się zresztą sam rząd, który w przyszłym roku chce uruchomić jego nową wersję. Kiedy? Na razie wiemy tylko tyle, że prace, które koordynuje MAiC, się przedłużają. Słychać nawet głosy, że e-PUAP w ogóle zostanie zamknięty. – Nie od dziś wiadomo, że są z nim poważne kłopoty, że serwery ciągle padają, przez co pracownicy administracji nie mogą pracować, a obywatele nie mogą załatwiać swoich spraw. On nie ma nic wspólnego z user experience [doświadczeniem użytkownika – red.]. Katalog usług jest niezrozumiały i nielogiczny. System jest po prostu nieprzyjazny dla użytkownika – tak kłopoty z e-PUAP opisuje Marcin Basiński, autor bloga U24.pl poświęconego e-administracji. To dość często spotykane – wiele serwisów rządowych stosuje mało przyjazne dla użytkowników rozwiązania, a ich strona wizualna to kopia rozwiązań z zeszłego stulecia.

Kolejny „system error” to CEPiK, czyli Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców, zwana też Centralną Ewidencją Problemów i Kłopotów. Powstaje od 10 lat (pod nadzorem resortu spraw wewnętrznych), kosztowała miliard złotych, regularnie się psuje, zawiesza i zawiera nieaktualne informacje. – System jest zbyt awaryjny, zbyt kosztowny oraz przestarzały – mówiła rok temu rzeczniczka MSW Małgorzata Woźniak. Jednak zadowalającą funkcjonalność ma osiągnąć dopiero za dwa lata. Jest też słynny numer 112 – w kwietniu 2015 r. minie 10 lat, gdy Bruksela po raz pierwszy zganiła nas za jego wadliwe funkcjonowanie – oraz dobrze znany i znienawidzony przez pacjentów e-WUŚ, umożliwiający weryfikację prawa pacjenta do świadczeń w publicznych zakładach opieki zdrowotnej. Sławę zdobył z tych samych powodów co CEPIK. Ruszył na początku 2013 r., a raczej miesiącami zawieszał się i psuł, wydłużając tylko kolejki. Na szczęście ostatnio działa lepiej.

Ludzie z branży IT, którzy wdrażali projekty informatyczne w firmach prywatnych i urzędach, zwracają uwagę, że w tych ostatnich nie liczy się to, jak system działa, a nawet czy działa. – Nie chodzi o to, by zrobić fajny projekt, który rzeczywiście będzie ułatwiał życie ludziom, ale by się z niego rozliczyć, by nie daj Boże nie odsyłać pieniędzy do Brukseli – mówi doświadczony programista, który pracował nad dużym projektem dla ważnego ministerstwa.

Urzędnicy się boją. I słusznie – twierdzi z kolei Krzysztof Król, doradca prezydenta ds. społeczeństwa informacyjnego. – W biznesie łatwiej zamknąć projekt, który się nie sprawdza, i zbudować od początku. Urzędnik zaraz miałby na głowie prokuraturę i musiałby odpierać podejrzenia, że stracił pieniądze podatników.

Wiele z tych projektów dodatkowo osłabił dość paskudny wirus: korupcja. Bomba pod nazwą „infoafera” eksplodowała równo rok temu wraz z postawieniem zarzutów byłemu wiceministrowi spraw wewnętrznych i administracji Witoldowi D., który w tym resorcie odpowiadał za informatyzację.

Cyfrowo wykluczeni

Ustawianie przetargów na budowę kluczowych dla państwa systemów informatycznych to największa tego typu sprawa prowadzona przez polską prokuraturę. Zarzuty usłyszało już kilkadziesiąt osób (a lista wciąż jest otwarta), które za łapówki brały udział w „organizowaniu” ponad stu przetargów informatycznych, obejmujących m.in. tak duże przedsięwzięcia jak PESEL 2, CEPiK i numer 112 (OST 112). Wartość tych zamówień to 1,5 mld zł. Wysokość łapówek sięgnęła kilku milionów złotych.

Organizatorem przekrętu i głównym beneficjentem był według prowadzącego sprawę CBA nie Witold D., a jego podwładny: 42-letni dziś Andrzej M., jeden z dyrektorów w MSW, który za ustawianie tam przetargów miał otrzymać ok. 5 mln zł (w tym m.in. luksusowy samochód i motocykl BMW), co media nazwały najwyższą łapówką w historii. Zrzucali się na nią menedżerowie międzynarodowych gigantów z branży IT.

To że wiele projektów jest wdrażanych tak opornie, można też tłumaczyć kompetencyjnym chaosem. Problemy są nawet z koordynacją. Mimo utworzenia trzy lata temu MAiC, do dziś cyfryzacją zajmują się inne resorty, m.in. MSW. – Nie ma jednej jednostki koordynującej, która by spinała choćby najważniejsze projekty. Jest za to mnóstwo bytów, każdy robi po swojemu i według własnego uznania – podkreśla Basiński.

Można się zastanawiać, na ile by to pomogło, bo urzędniczy opór przed wszystkim, co się zaczyna na „e”, wciąż jest duży. Z badań przeprowadzonych w 2013 r. na zlecenie MAiC wynika, że wiele polskich urzędów centralnych i samorządowych, choć się zinformatyzowało, tkwi po uszy w erze papieru i długopisu. Tylko 9 proc. polskich urzędów wprowadziło elektroniczne zarządzanie dokumentacją.

Urzędnicy wciąż są cyfrowo wykluczeni i to w stopniu najbardziej elementarnym – 31 proc. nie ma służbowej poczty elektronicznej, aż 41 proc., głównie z samorządów, skarży się na większe obciążenie pracą po „ucyfrowieniu” urzędu, co jest o tyle zrozumiałe, że większość z nich nie przechodzi żadnych szkoleń informatycznych. – Co z tego, że urząd ma świetny system informatyczny, skoro dla urzędników to tylko dodatkowy obowiązek, bo trzeba siedzieć przy komputerze i obsługiwać jakieś programy. W tej kwestii jest jeszcze dużo do zrobienia – mówi Marcin Basiński. Tak samo jak w promowaniu możliwości e-administracji – ta sprawa leży na łopatkach. Ale czy rzeczywiście jest co promować? Coraz więcej osób, które korzystają z e-administracji, skarży się na zawiłość procedur i czas oczekiwania na załatwienie sprawy.

Powinniśmy przestać budować systemy silosy, czyli że w jednym są samochody, w drugim emerytury i renty, dalej podatki oraz sprawy obywatelskie. Żeby e-administracja była przyjazna użytkownikom, trzeba zacząć tworzyć systemy horyzontalne, mające wiele wspólnych punktów stycznych z innymi. Choćby po to, by obywatel nie musiał w każdym urzędzie wypełniać tego samego formularza z danymi osobowymi – podkreśla Krzysztof Król.

Problemy z wdrażaniem e-administracji to polska never-ending story. Po aferze z systemem wyborczym już pojawiły się ostrzeżenia, że podobny skandal może nam grozić w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Systemu do liczenia oddanych w nich głosów nie ma i pewnie długo nie będzie, bo – jak informowała „Rzeczpospolita” – prace nad przetargiem nawet się nie zaczęły.

Nadzieja, że inne ważne projekty, które właśnie powstają, będą działać lepiej, także obciążona jest sporym ryzykiem. Portal Podatkowy, za którego pośrednictwem będzie można załatwiać wszystkie sprawy z fiskusem, miał być uruchomiony w sierpniu, ale wystartuje najwcześniej w marcu przyszłego roku. Również w sierpniu miał być uruchomiony portal e-zdrowie, który ma uwolnić nas od papierowych recept i skierowań do specjalistów. Nowy termin to lato 2016 r. Bez żadnych gwarancji, że tym razem się uda. Bo Polska to na pewno nie jest Państwo 2.0, może najwyżej półtora.

Aby o to pół przeskoczyć, niezbędne wydaje się wykonanie kilku ruchów. Przede wszystkim skończmy z kompetencyjną prowizorką. Rząd, powołując MAiC, ale rozrzucając odpowiedzialność za ważne dla państwa projekty informatyczne po różnych resortach i agendach, zatrzymał się w pół kroku. Nie trzeba wielkiej odwagi, by zdecydować się na kolejny i dać ministerstwu Andrzeja Halickiego uprawnienia jedynego koordynatora, jeśli nie realizatora tego typu przedsięwzięć. Tyle plan minimum. Aby Polska dogoniła europejskich liderów w tej dziedzinie, takich jak Estonia, warto również – może przy eksperckim okrągłym stole, na przykład pod egidą prezydenta – dokonać pełnego przeglądu przepisów prawa, które dotyczą cyfryzacji. Wychwycić bariery, wskazać na ewidentne nonsensy i nieprzystające do rzeczywistości artykuły. A potem dokonać zmian na wzór tych w specustawie drogowej, która istotnie przyspieszyła budowę autostrad. Inaczej komputer w urzędzie nadal będzie maszyną do pisania, tylko w bardziej nowoczesnym wydaniu.

Współpraca: Cezary Kowanda, Agata Szczerbiak

Polityka 48.2014 (2986) z dnia 25.11.2014; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Horror i error"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną