O wiceministrach na ogół jest głucho, ich pracę śledzi garstka specjalistów, opinia publiczna nie zna ich nazwisk. Wydawałoby się więc, że ich wymiana – konsekwencja zmiany premiera – powinna być bezbolesna.
Ale jako zdumiewająca mieszanka bałaganu i nieudolności – wyskoczyła na czołówki mediów. Jest jak nocny koszmar każdego specjalisty od wizerunku.
Na czym polega problem? Wiceministrowie dzielą się na tych ważniejszych (sekretarze stanu) i mniej ważnych (podsekretarze stanu). Różnice, poza pensją i prestiżem, sprowadzają się do dwóch kwestii: sekretarz stanu powinien być jeden na ministerstwo, podsekratarzy może być wielu. A po drugie, jak jest się posłem, to można być sekretarzem, a podsekretarzem już nie.
No i powstaje dylemat, bo posłów jest wielu, a ministerstw mało. Na szczęście dla ambitnych polityków: przepis, który reguluje liczbę sekretarzy stanu, jest pozbawiony sankcji. I utarło się, że sekretarzy stanu bywa więcej, niż powinno. Uroczy przykład poszanowania prawa.
Ale najnowsze wieści są jeszcze ciekawsze. Wiceministrami mają zostać (dwie już zostały, sprawa dwóch się waży) cztery posłanki Platformy, wszystkie oczywiście w randze sekretarza stanu, ale dopieszczone dodatkowo (jak podaje „Rzeczpospolita”) funkcją pełnomocnika rządu.
Rodzi to pytania. Po co np. pełnomocnik rządu w ministerstwie zdrowia? Minister i dotychczasowy sekretarz stanu nie radzą sobie z powierzoną im działką? To może trzeba zmienić ministra i wiceministra. W przeciwnym przypadku powstaje nieprzyjemne wrażenie, że pani premier nie ufa swojemu ministrowi i tworzy mu za plecami drugi ośrodek władzy w resorcie.
Rzeczniczka rządu nie umiała w wywiadzie dla Polskiego Radia wytłumaczyć, po co te nominacje. Czy nie należałoby raczej mianować pełnomocniczki rzeczniczki rządu?
Można by o to wszystko spytać Ewę Kopacz, ale pani premier najwyraźniej woli pozować dla VIVY, niż dbać o komunikację społeczną.