Po prawdzie nie było to typowe sto dni nowego premiera. Żegnanie Donalda Tuska, prowadzone etapami, trwało długo, a Ewa Kopacz przez pierwsze pięć tygodni sprawowania funkcji szefowej rządu nie stała jeszcze na czele Platformy. Potem nadszedł grudzień i zwyczajowa kilkunastodniowa kanikuła, podczas której polityczne życie niemal zanika. Ponadto Ewa Kopacz nie rozpoczynała urzędowania jako lider partii tuż po zwycięskich wyborach – z napędem, z własnymi wizjami, pomysłami, energią debiutanta, z polityczną carte blanche. Przejęła schedę po premierze, który rządził przez siedem lat, z całą hipoteką osiągnięć, ale też z wypaleniem i społecznym zmęczeniem niemal dwiema kadencjami tej samej ekipy. I chociaż zmiany premierów w trakcie kadencji już się zdarzały (Cimoszewicz za Oleksego, Kaczyński za Marcinkiewicza czy Belka za Millera), to jednak nikt dotąd nie przejmował tej funkcji po tak długoletnim szefie rządu. Trudno więc w takich okolicznościach mówić o nadzwyczajnej energii i wysypie oryginalnych koncepcji.
Sprawdzian dla szefowej rządu
Te pierwsze sto dni zeszły na „ogarnianiu się” nowej ekipy, zaznaczaniu swojej autonomii i reagowaniu na pojawiające się zagrożenia. Jakoś udało się nowej premier załagodzić sytuację w górnictwie, chociaż zasadnicze rozwiązanie problemu nierentownych kopalń tradycyjnie zostało odsunięte na czas powyborczy, którego w Polsce, jak pokazuje praktyka, właściwie nie ma. Wybrnęła bez większego szwanku z problemu europejskiego pakietu klimatycznego i „ściga” ją w tej kwestii dzisiaj tylko Zbigniew Ziobro, twierdząc, że polskie zobowiązania spowodują podwyżki cen energii elektrycznej.
Rusza także, wymyślony jeszcze w czasach Tuska, tzw. pakiet onkologiczny, czyli szybka ścieżka dla chorych na nowotwory.