Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Serce partii

Joachim Brudziński: numer drugi w PiS

Joachim Brudziński kontroluje każdy partyjny odcinek, w każdym miejscu ulokował ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Joachim Brudziński kontroluje każdy partyjny odcinek, w każdym miejscu ulokował ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Witold Rozbicki / Reporter
Joachim Brudziński – góral, marynarz i politolog – nie ma dziś w PiS konkurentów w walce o schedę po prezesie.
Od początku istnienia PiS Brudziński budował partyjne struktury w Zachodniopomorskiem. Wtedy działaczy było kilkunastu, dziś kilkuset.Grzegorz Skowronek/Agencja Gazeta Od początku istnienia PiS Brudziński budował partyjne struktury w Zachodniopomorskiem. Wtedy działaczy było kilkunastu, dziś kilkuset.

Powiedzieć, że Brudziński jest dziś najbliżej prezesa, to zdecydowanie za mało. Jeśli chodzi o pozycję w partii, Brudziński nie ma sobie równych. Popatrzmy na obecne otoczenie Jarosława Kaczyńskiego. Jest pierwszy wiceprezes Adam Lipiński, zaufany, od zawsze przy prezesie, ale w partii mówią, że coraz bardziej wycofany, dodają, że „na własne życzenie, że ma jakieś problemy osobiste”. Jest wiceprezes Mariusz Kamiński, ale on pielęgnuje swój warszawski ogródek, a sprawy całej partii już tak bardzo go nie zajmują. Częściej niż przy Nowogrodzkiej, w kwaterze głównej PiS, bywa w stołecznej siedzibie partii przy Koszykowej. Wiceprezes Antoni Macierewicz jest potrzebny, aby dopieszczać zamachowy elektorat smoleński, jednak w partii nie ma wiele do powiedzenia. I jeszcze wiceprezes Beata Szydło, która po odejściu w dość tajemniczych okolicznościach skarbnika Stanisława Kostrzewskiego (wpływowego w partii, ale szerzej znanego jako ojciec Małgorzaty Rozenek – Perfekcyjnej Pani Domu) zakopała się w partyjne faktury. Jest szef klubu Mariusz Błaszczak, który, jak słychać w partii, osiągnął już raczej szczyty kariery. Wreszcie Andrzej Duda, kandydat PiS na prezydenta, ale to może być postać pełniąca – zachowując proporcje – podobną rolę jak niegdyś Lech Kaczyński, który był kimś od zajmowania ważnych państwowych funkcji, ale partią się nie zajmował.

No i jest Joachim Brudziński, nie wiceprezes, ale ktoś o wiele ważniejszy, szef Komitetu Wykonawczego PiS, ktoś w rodzaju sekretarza generalnego partii odpowiedzialnego za struktury terenowe. Samo serce partii.

Zdany test prezesa

Dziś to Joachim Brudziński kontroluje każdy partyjny odcinek, w każdym miejscu ulokował ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Ma świetne relacje z trzymającą kasę Beatą Szydło. O nastrojach w Sejmie informują go posłowie Leszek Dobrzyński i Czesław Hoc, a nasłuch w Brukseli zapewnia europoseł Marek Gróbarczyk. Po odejściu Hofmana nad przekazem medialnym PiS panuje Marcin Mastalerek – wychowanek Brudzińskiego. Nawet partyjnej młodzieżówce przewodzi Paweł Szeferneker, który na ulotce w wyborach samorządowych napisał, że przez wiele lat był „jednym z najbliższych współpracowników Joachima Brudzińskiego”.

Brudziński zaznacza, że jest „daleki od tego, aby ekscytować się tekstami o tym, że jest drugą osobą w partii”. Dodaje, że ma ważną robotę do wykonania i nie patrzy, na którym jest miejscu. – On dobrze wie, jak skończyli ci, którzy oblali słynny test prezesa, polegający na tym, że Kaczyński podpuszcza ludzi, sugerując, że ktoś może zostać jego następcą. Kto się do tego pomysłu zapalał, jak choćby Ziobro, już nie ma czego w PiS szukać – opowiada polityk tej partii. Archiwa pełne są wywiadów Brudzińskiego, w których zapewnia prezesa o jego wielkości i własnej wobec niego lojalności. Fakty są takie, że o tak mocnej pozycji, jaką on ma w PiS, wielu, łącznie z wiceprezesami, może tylko pomarzyć.

Brudziński, niby góral z Sądeckiego, już jako szesnastolatek wyjechał do szkoły morskiej, bo marzył o pływaniu. Od kilku lat mieszka z żoną i córkami w Warszawie, ale mówi, że jest szczecinianinem. Niby karierę w partii robi zawrotną, ale pytany o to, jak wyobraża sobie siebie za kilka lat – odpowiada, że najlepiej w fotelu wojewody. Niby jest wierny linii partii, ale nigdy nie powiedział wprost, że w Smoleńsku to był zamach. W marszu 13 grudnia aż do ochrypnięcia krzyczy „raz sierpem, raz młotem”, o rządzie mówi, że to „szajka połączona brudnymi interesami”, a o Władysławie Frasyniuku, że „bęcwał”, ale zarazem potrafi pokazać się jako człowiek spokoju, wyrozumiałości, autoironii. Ma oblicze brutalne i koncyliacyjne, jakby widać w nim było to, jakie PiS jest, a jakie czasami chciałoby być lub za jakie uchodzić.

Kiedy opowiada o swoim życiu, też nosi go od gór do morza. Na południu skończył podstawówkę. Rodzina: ojciec robotnik, mama zajmowała się trójką dzieci. O polityce się nie rozprawiało, ale dużo się czytało. Joachimowi szczególnie bliska była książka marynisty Karola Olgierda Borcharda „Znaczy kapitan”. – Dzisiaj tym kapitanem jest dla mnie Jarosław Kaczyński – mówi z rozrzewnieniem.

Kiedy jako szesnastolatek, po dwunastu godzinach podróży, przyjechał do szkoły rybołówstwa morskiego w Świnoujściu, to potem do domu wracał już tylko na święta. Dla dojrzewającego chłopaka życie z dala od rodziny nie było łatwe. Z konserwatywnego domu, w którym wakacje spędzało się na pielgrzymkach i oazach, wyniósł przywiązanie do chrześcijańskich wartości. Zostało mu to do dziś. Na Twitterze publikuje świadczące o tym zdjęcia (np. córki w drodze na roraty), a za najważniejsze wydarzenie międzynarodowe minionego roku uznaje kanonizację Jana Pawła II. Ale w szkole w Świnoujściu taki święty nie był.

Został, jak się później okazało niesłusznie, oskarżony o zdemolowanie pociągu, dwa miesiące przesiedział w areszcie, musiał powtarzać klasę. Kiedy Brudziński zaczął pojawiać się w telewizji jako polityk PiS, przypomniał sobie o nim były dyrektor. Opowiadał dziennikarzom tygodnika „NIE” różne kryminalne historie z udziałem dorastającego Brudzińskiego, który z kolei mówi, że dyrektor ma opinię „komunistycznego politruka”, który wszystkich uczniów chciał zapisać do ZSMP. – Kiedy kazał mi iść na pochód pierwszomajowy, to mówiłem, że może mi nagwizdać. Przyznaję, że święty nie byłem, popijaliśmy ostro w internacie i mam na koncie kilka młodzieńczych rozrób, ale to nie były sprawy kryminalne. Na całe szczęście na mojej drodze stanęli również oddani młodzieży cudowni nauczyciele i wychowawcy, którym zawdzięczam ukończenie tej szkoły z wyróżnieniem – zapewnia Brudziński.

Chciał przede wszystkim pływać, marzył o wybrzeżach Afryki, ale miał pecha, bo trafił w środek stanu wojennego: – Najdalej, gdzie można było popłynąć statkiem szkolnym, to Tallin albo Rostock – opowiada. Ale on zawsze, jak mówi, umiał czekać na swoją szansę i wreszcie na zakończenie szkoły popłynął na „Darze Młodzieży” do Anglii. W szkole miał problemy z astronawigacją i dlatego w końcu został politologiem z otwartym do dziś przewodem doktorskim z administracji morskiej.

 

Zawsze w tym samym klubie

Tak jak jego koledzy z wydziału na Uniwersytecie Szczecińskim – Grzegorz Napieralski, Sławomir Nitras czy były polityk Samoobrony Mateusz Piskorski – polityką zajął się w praktyce. Już jako 22-latek zapisał się do Porozumienia Centrum. I to właśnie tu leży klucz do zrozumienia jego partyjnego awansu i wysokich notowań u prezesa, i to mimo że z inteligenckim Żoliborzem Brudziński nie ma nic wspólnego. Już wtedy, zafascynowany braćmi Kaczyńskimi, ochoczo rozklejał wyborcze plakaty. A kiedy w 1997 r. wielu pececiaków w pośpiechu podpisywało deklarację o dołączeniu do AWS, on pozostał wierny starej partii. – Czasem stawia się zarzut, że ktoś jest eunuchem na dworze prezesa, a dla mnie lojalność jest wartością – mówi Brudziński.

Już na studiach zarabiał na statku, dopłynął prawie do wszystkich kontynentów. Gdy w latach 90. zaczęli padać armatorzy, prowadził własną firmę – Morskie Centrum Informacji Zawodowej – która pomagała znaleźć pracę. Był dziennikarzem i na antenie Radia Szczecin zajmował się gospodarką morską, a w 1998 r. został rzecznikiem prasowym dyrektora Urzędu Pomorskiego.

Od początku istnienia PiS Brudziński budował partyjne struktury w Zachodniopomorskiem. Wtedy działaczy było kilkunastu, dziś kilkuset. W Sejmie pierwszy raz usiadł w 2005 r., choć jako szef partii w regionie sam nie zadbał wtedy o najlepsze dla siebie miejsce na liście. Pierwsze zarezerwował dla politycznego patrona, ówczesnego senatora Jacka Sauka. Drugie trzymał dla kolegi, kolejne obiecał działaczom, a siebie wpisał na czwarte. Również takimi gestami Brudziński zyskiwał w partii popularność, wpływy i pozycję. Dopiero prezes własną ręką dał Brudzińskiemu jedynkę na liście.

Na kampanię wydał wtedy 12 tys., z czego siedem to małżeńskie oszczędności, a reszta pożyczona od przyjaciół. Do Sejmu wchodził więc z długami, ale dziś ma na koncie 100 tys. zł oszczędności. Były skarbnik Stanisław Kostrzewski wspomina, jak po ostatniej kampanii prezydenckiej PKW mogło zakwestionować sprawozdanie finansowe PiS, bo sztabowcy źle opisali wydatki na około 10 tys. zł. – Jako pełnomocnik finansowy wziąłem to na siebie, zwróciłem te pieniądze i tylko Joachim Brudziński przyszedł i zaproponował, żeby się tym kosztem solidarnie podzielić – opowiada Kostrzewski.

Nie inspiruje, ale podsyca

Brudziński nawet w czasach najostrzejszej fazy konfliktu z Hofmanem trzymał język za zębami i nie nadawał na niego dziennikarzom, choć miałby co. – Joachim nie inspirował wyrzucenia Adama z partii ani żadnych wewnętrznych konfliktów, ale umiejętnie je podsycał. Nie wychodzi z rewolucyjnymi pomysłami, ale wsłuchuje się w prezesa i utwierdza go w jego przekonaniach – mówi poseł PiS. Inny polityk tej partii dodaje, że „jego inteligencja polega na tym, że udaje mniej inteligentnego, niż jest”. Pokazuje prezesowi, że opiera się tylko na nim, że nie buduje żadnej swojej frakcji.

Jego frakcją jest partyjny aparat. Wykorzystał zabiegi działaczy sprzed prawie trzech lat o „demokratyzację partii”. Wybierano wtedy szefów regionów, a w każdym okręgu jeden z przynajmniej dwóch kandydatów miał namaszczenie prezesa, co było jasnym sygnałem, na kogo trzeba głosować. Wpływ na te rekomendacje miał oczywiście Brudziński i w ten sposób zbudował sobie rzeszę wdzięcznych ludzi, którzy nie buntują się nawet wtedy, kiedy dzwoni pierwszego maja, że na trzeciego mają w każdym okręgu przygotować akcję rozdawania biało-czerwonych flag.

Brudziński mówi, że w polityce, jak w życiu, docenia wartość emocji. Nic mu to nie robi, że po marszu 13 grudnia prof. Tomasz Nałęcz nazwał go wiejskim zapiewajłą. – Mam nerwy i emocje na wierzchu, ludzie widzą, że niczego nie udaję, nie ukrywam i nie odgrywam. Jestem szczery, mam w sobie namiętność i pasję – dokonuje autoanalizy Brudziński. Dodaje, że uczył się w Szczecinie od dr. Michała Paziewskiego, swego wykładowcy oraz działacza opozycji, który na zajęciach opowiadał, jak zarządzało się emocjami strajkujących portowców. – Kiedy opadały im emocje, a duch słabł, to trzeba było dosypać do pieca, a kiedy emocje sięgały zenitu, to ojciec Józef Łągwa SJ rozpoczynał modlitwę – wspomina nauki starszego kolegi Brudziński. W rocznicę stanu wojennego na stołecznych ulicach widać było, że nauki nie poszły na marne.

W partii mówią, że Brudziński nikomu nie zwierza się ze swoich celów. Coraz więcej polityków PiS jest jednak przekonanych, że Kaczyński prędzej czy później właśnie jemu przekaże partyjne stery, zostawiając dla siebie funkcję patrona i prezesa honorowego. A co na to Joachim Brudziński? Każe wypluć te słowa.

Polityka 2.2015 (2991) z dnia 06.01.2015; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Serce partii"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną