Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Hymn o Józefie

Forum
Józef Oleksy wrócił z podróży dookoła świata i zaświata. Ale czy dobrze trafił? I czy już rzeczywiście powrócił? A może Oleksy wciąż wraca?

Żal mi Józefa Oleksego. Przecież tak pięknie zrywał się do lotu, a tak źle wylądował. Wicepremier od MSWiA to nie jest ta posada, na której możemy z niego mieć największy pożytek. I nie jest to pozycja na miarę jego potencjału oraz aspiracji.

Nie wiemy dokładnie, dlaczego albo po co Józef Oleksy przyjął teraz od Leszka Millera tę rządową posadę. O ile kalkulacja Millera jest dosyć oczywista – „zneutralizować rywala” – o tyle racje Oleksego pozostają niejasne. Bo MSWiA to nie jest dziś resort, w którym trzeba lub można zrobić coś naprawdę ważnego, porywającego, coś, dla czego warto by było zmieniać prowadzącą znów strzeliście ku niebu trajektorię politycznej kariery.

Od przynajmniej pół roku Józef Oleksy był przecież na szybko wznoszącej go fali. Po wyborach 2001 r. dobrze zniósł to, że jako jedyny poważny eseldowski polityk nie dostał żadnej liczącej się rządowej czy choćby parlamentarnej posady. Wydawało się, że Leszek Miller go zneutralizował. Ale Oleksy umiał po mistrzowsku zrobić z tej sytuacji użytek. Z lidera partyjnego stał się „liderem medialnym”. Został etatowym wewnętrznym recenzentem eseldowskiego rządu. Był recenzentem krytycznym, ale w granicach rozsądku. Zgodnie z nie raz sprawdzoną w polityce maksymą, którą kiedyś sformułował Antoni Słonimski: „Wychylam się, wychylam, ale nie wyskoczę”. Oleksy okazał się mistrzem wychylania się bez wyskakiwania.

Kiedy po Rywinie i Starachowicach Miller wyraźnie osłabł i zaczął morderczo dołować w sondażach, Oleksy mógł się mocniej wychylić – na tyle, by złapać wiatr w żagle. Już nie tylko w mediach. Także we własnej partii. Doskonale wypadł w wyborach na wiceprzewodniczącego. Prawie jednogłośnie wybrano go mazowieckim baronem. Z lidera medialnego stawał się znów prawdziwym liderem politycznym.

Był nadzieją SLD. I chyba nie tylko. Ostatnią deską ratunku, niemal oczywistym następcą Millera... A został jego zastępcą. Stanowił wyrazistą, niekwestionowaną, realną i oczekiwaną alternatywę dla millerowskiego stylu uprawiania polityki. Jako wicepremier (to funkcja czysto tytularna) i minister będzie teraz zawodnikiem drużyny Millera, grającej w stylu dyktowanym przez szefa. Z ostrożnego partyjnego dysydenta, zbierającego przynajmniej część punktów gubionych przez eseldowskich kolegów, nie stanie się przecież dysydentem rządowym. Nawet jeżeli rzeczywiście wierzy, że – jak mówi: „Lojalność obowiązuje, ale krytyczne myślenie też obowiązuje” – to jako wychylający się wicepremier szybko stanie się śmieszny. Więc po co Oleksemu była ta posada?

Między piekłem a niebem

W niebie już przecież był – jako pierwszy pezetpeerowski aparatczyk na fotelu premiera III Rzeczypospolitej. Nie był tam może długo – wszystkiego 10 miesięcy – ale poznał smak rzeczywistej władzy. Między upadkiem Pawlaka a wybuchem sprawy Oleksego jako szef rządu sprawdził się zaskakująco dobrze.

W piekle też był – gdy oskarżenia o szpiegostwo i zdradę strąciły go w otchłań publicznej pogardy. Nie opowiada dużo o tym, co wtedy przeżywał, ale wiadomo, że był to dramat nie tylko polityczny. Jednak z pewnością najlepiej zna czyściec. Można chyba powiedzieć, że w dziedzinie pokonywania politycznego czyśćca Józef Oleksy jest ekspertem na skalę światową.

Jeżeli niebem polityka jest popularność, sympatia publiczna i najwyższa władza, a piekłem odrzucenie, pogarda, polityczny niebyt, to drogę do politycznego nieba Oleksy pokonywał trzykrotnie. Najpierw w Peerelu. Peerelowskie polityczne niebo było gdzieś w okolicach Biura Politycznego. Józef Oleksy już-już miał je na wyciągnięcie ręki. Czterdziestoletni sekretarz komitetu wojewódzkiego. Czterdziestodwuletni minister od związków zawodowych... W 1989 miał 43 lata.

Rok 1989, a potem 1991, strącił go razem z całą pezetpeerowską formacją niemal na dno – do przedsionka politycznego piekła. Znów, razem z nową partią, musiał pokonywać kolejne kręgi czyśćca od poziomu bliskiego niebytu. Kto mógł przypuszczać, że pójdzie to tak błyskawicznie? Po wyborach w 1993 r. polityczne niebo drugi raz miał na wyciągnięcie ręki. Wskoczyć tam nie było jednak łatwo. Pawlak był chwilowo zwinniejszy i dostał poparcie prezydenta Wałęsy. PSL wziął tekę premiera, a Oleksemu przypadł gabinet marszałka Sejmu. Oleksy w tym gabinecie cierpliwie poczekał. Gdy Pawlak musiał odejść, okazało się, że to on jest jedynym liczącym się eseldowcem, którego PSL może zaakceptować na stanowisku premiera.

Jak mu się to udało? Może po raz pierwszy tak wyraźnie procentowały wtedy te cechy Oleksego, które i teraz czynią go w jakiś sposób niezbędnym. Oleksy jako polityk zrobiony jest bowiem z dziwnego i rzadkiego tworzywa, które pozwala mu być zarazem wyrazistym i pozbawionym kantów. Pod tym względem przypomina trochę Kuronia, a trochę Kwaśniewskiego. Jakoś tam jest sobą, jakoś sięga po swoje i umie wygrywać, wyprzedza na zakrętach, na ogół ma własne zdanie i często je głosi (jego homiletyczny język – wyniesiony z katolickiego niższego seminarium – nie jest tu bez znaczenia), ale jakimś cudem nie robi sobie wrogów lub, w każdym razie, robi ich sobie zadziwiająco niewielu.

Józef Oleksy nie sprawia wrażenia karierowicza, który po trupach, w pocie czoła i z zaciśniętymi zębami pnie się po szczeblach władzy. Przynajmniej na pierwszy rzut oka nie jest to „spocony mężczyzna w pogoni za władzą”. I – zwłaszcza – nikogo nie przeraża, więc budzi mało agresji. Znam ludzi, którzy się boją Millera, Cimoszewicza, Borowskiego, a nawet Hausnera, ale nie znam nikogo, kto by się bał Oleksego. To oczywiście nie znaczy, że Oleksy nie może być groźny. Znaczy to tylko tyle, że materia, z której go zrobiono, posiada właściwości na ogół skutecznie znieczulające.

Piekło

Afera Olina, najbardziej dramatyczny epizod z politycznej biografii Józefa Oleksego, tej tezy nie podważa. Został strącony do piekła nie tylko za swoje winy. W istocie przecież chodziło nie tyle o niego samego, co o historycznie powiązaną z Moskwą całą postpezetpeerowską formację, która po prezydenckich wyborach wygranych przez Kwaśniewskiego miała przejąć pełną władzę w kraju. Z punktu widzenia tych, którzy sześć lat wcześniej świętowali koniec PRL, oddanie całej władzy ludziom poprzedniego systemu oznaczało nie tylko ich własną katastrofę, lecz także śmiertelne ryzyko dla młodej niepodległości. Nawet jeżeli była to paranoja – na co dziś bardzo wiele wskazuje – to wówczas nikt nie mógł być tego absolutnie pewien.

Dlaczego jednak padło właśnie na Oleksego? Czy dlatego, że poza Kwaśniewskim był najbardziej eksponowanym przedstawicielem formacji? Czy bardziej dlatego, że czuł się zbyt pewnie i mimo ostrzeżeń spotykał się z rezydentem rosyjskiego wywiadu? Z pewnością był nieostrożny. Do dziś zdarza mu się to zbyt często jak na polityka (ostatnio – nie wiedząc, że jest nagrywany – prostolinijnie tłumaczył przecież Monice Olejnik, iż Miller go rozczarował, bo jest brutalny i nie umie podejmować decyzji). Ale był także – ku zdziwieniu i niezadowoleniu wielu ważnych osób – niezwykle popularny. Jakoś dziwnie szybko odkleił się od stereotypu komucha.

W grudniu 1995, kiedy zapadały decyzje o ujawnieniu afery, przeszło połowa Polaków uważała, że Oleksy jest dobrym premierem, 54 proc. dobrze oceniało politykę gospodarczą rządu, ufało mu niemal dwie trzecie. Po blisko roku kierowania rządem wciąż jeszcze zyskiwał popularność. Także w obozie swoich przeciwników. Nawet już po dramatycznym wystąpieniu ministra Milczanowskiego tylko 61 proc. wyborców Solidarności krytycznie oceniało premiera Oleksego! Jeżeli ktoś wówczas rzeczywiście wierzył, że rząd i prezydentura w rękach postkomunistów oznacza koniec świata, a nie potrafił odebrać urzędu Kwaśniewskiemu, to oddanie morderczego strzału w stronę Oleksego musiał uważać za ostatnią szansę.

W całej politycznej karierze Józefa Oleksego był to chyba jedyny moment, kiedy się poważnie pogubił. Trudno robić mu z tego powodu wyrzuty. W mrocznej i histerycznej atmosferze ponurych tygodni na przełomie 1995 i 1996 r. prawie wszyscy się jakoś pogubili. Zdrowy rozum mówi, że premier, którego na oczach kraju minister spraw wewnętrznych oskarża o szpiegostwo, powinien natychmiast podać się do dymisji lub zostać odwołany. Oleksy na przekór zdrowemu rozsądkowi tygodniami próbował trwać na urzędzie, partyjni koledzy brali go w obronę, zanim cokolwiek sprawdzono, a nowo zaprzysiężony prezydent Kwaśniewski nie kwapił się z odwołaniem premiera. Kiedy po miesiącu Oleksy nareszcie ustąpił, trudno już było oprzeć się wrażeniu, że trwał tak uparcie, by ustawić śledztwo i pozacierać ślady. Na dodatek życzliwi i współczujący koledzy wybrali go na przewodniczącego partii, zanim cokolwiek zostało wyjaśnione opinii publicznej. Trzeba było mieć naprawdę masę dobrej woli, by wierzyć, że śledztwo, które pod nadzorem ministra Jaskierni prowadził robiący najgorsze wrażenie płk Gorzkiewicz, rzeczywiście ma doprowadzić do odkrycia prawdy.

Oleksy szybko tracił zaufanie. Ale nie on jeden. Większość opinii publicznej traciła też zaufanie do jego przeciwników i do dziennikarzy powszechnie oskarżanych o brak bezstronności. Jednak największe straty poniosła jego partia. To nie sprawa Oleksego zdecydowała o porażce SLD w wyborach 1997 r., ale z pewnością ta sprawa, a zwłaszcza sposób, w jaki ją wyjaśniano, rzuciła mroczny cień na resztę kadencji. Zresztą na tle swojej pokonanej przez AWS partii Oleksy w tych wyborach wypadł fantastycznie. Dostał pięć razy więcej głosów niż cztery lata wcześniej.

Tak czy inaczej, po przegranych wyborach Oleksy musiał odejść. Przyszedł czas na partię Millera. W zuniformizowanym i skrajnie pragmatycznym SLD Leszka Millera dla Oleksego, operującego językiem wartości, raczej nie było miejsca. Został zmarginalizowany w swojej własnej grupie. To był dla niego – jak sam mówi – najbardziej bolesny rezultat afery Olina. Został strącony do politycznego piekła.

Z piekła się nie wraca. Tak się przynajmniej wtedy wydawało. A jeżeli nawet ktoś jeszcze wtedy wierzył, że to wciąż nie jest koniec kariery Oleksego, to musiał stracić nadzieję, gdy dwa lata później oskarżono go o kłamstwo lustracyjne, a po kolejnych kilkunastu miesiącach sąd lustracyjny uznał, że były premier kłamał pisząc w oświadczeniu, iż nigdy nie współpracował z peerelowskimi służbami. W październiku 2000 r. Oleksy był już na dnie politycznego piekła. Już nie miał prawa się stamtąd wydostać. Wydawało się, że Miller ma z głowy najpoważniejszego partyjnego rywala.

Czyściec

A jednak Oleksy przeżył i jakoś się odbił. Po roku druga instancja sądu lustracyjnego cofnęła sprawę do pierwszej instancji. Józef Oleksy zaczął się wspinać przez czyściec.

Dopiero teraz zademonstrował całą swoją polityczną jakość. Może Leszek Miller jest twardszy i sprytniejszy, może ma w arsenale więcej morderczych chwytów, ale za to Józef Oleksy okazał się wieczny. Miller jest pancerny i kuloodporny, ale tworzywo, z którego zrobiono Oleksego, jest całkiem elastyczne. Przestrzelić Millera nie sposób. Przestrzelić Oleksego – nie sztuka. Sęk w tym, że na pancernej skorupie Millera każdy pocisk zostawia trwałe ślady. Za każdym trafieniem coś się w Leszku Millerze i jego sztywnej konstrukcji odkształca na zawsze. Odpada kawałek farby, coś się gdzieś oderwie, zostaje mała dziurka. Tych odkształceń i dziurek Miller ma już bezlik. Jak czołg, który w ogniu walki odbył drogę z Lenino do Berlina. Wprawdzie jeszcze jeździ i wykonuje zwroty, robi dużo politycznego hałasu, a czasem nawet strzela, ale już wszyscy wiedzą, że z miesiąca na miesiąc musi zużywać coraz więcej politycznego paliwa, a strzela głównie z gaźnika.

Jeżeli Leszek Miller jest jak czołg T 34 („Rudy” w „Czterech pancernych”), to Józef Oleksy – dzięki wyjątkowemu tworzywu, z którego go zrobiono – przypomina humanoida T 1000 z drugiego „Terminatora”. Byle kulka może go przeszyć na wylot, ale każda dziura się niezwłocznie zasklepia. Powalony na ziemię, powraca do pionu. Nawet wysadzony w powietrze i rozerwany na strzępy nieuchronnie się zrasta i wcześniej czy później znów staje przed nami w całej okazałości. Jego zabić nie można. Można go tylko tak wymanewrować, żeby się politycznie samounicestwił.

Millerowi to się kiedyś prawie-prawie udało, gdy po przegranych wyborach w 1997 r., forsując hasło „zróbmy miejsce młodszym”, skłonił Oleksego do rezygnacji z przewodniczenia partii, a potem w ostatniej chwili zgłosił swoją kandydaturę i wziął jego posadę (jest od Oleksego młodszy dokładnie o 2 tygodnie). Teraz stoi przed nami pytanie, czy nakłaniając Oleksego do przyjęcia posady w swoim upadającym rządzie, Miller po raz drugi popchnął go ku samounicestwieniu i ostatecznie pozbył się rywala?

Szkoda by mi było Józefa Oleksego, gdyby miał być już tylko ostatnią deską ratunku tonącego Millera. Bo jest to zapewne jedyny eseldowski polityk, mogący odbudować zniszczoną przez Millera i Cimoszewicza dobrą pozycję Polski w Europie, bez której integracja stać się może nieznośna. Także jeżeli jest w SLD polityk zdolny zintegrować wciąż rządzącą partię, zapędzić ją do roboty, zmobilizować w opinii publicznej i Sejmie obecnej kadencji poparcie dla reform koniecznych i pilnych – to jest nim elastyczny Oleksy T 1000, a nie kanciasty Miller T 34. Wreszcie trudno wskazać w SLD kogokolwiek poza Józefem Oleksym, kto po nieuchronnie przegranych wyborach mógłby tę partię odbudować w jakimś rozsądnym kształcie. To wszystko Oleksy miałby szansę zrobić, gdyby dziś został premierem. Sporo mógłby też teraz naprawić jako szef dyplomacji. Jako wicepremier od administracji i wewnętrznego przystosowania do Unii – nie tworzy jakościowej zmiany, natomiast płaci rachunki Millera.

Z pewnością jednak Oleksy nie przyjął posady po to, aby się zatracić ani tym bardziej by spłonąć na ołtarzu kariery Millera. Więc jak kalkulował?

Nie ma powodu odrzucać jego zapewnienia, że poszedł do rządu „dla sprawy, nie dla kalkulacji własnej kariery”, „by zrobić coś pożytecznego dla kraju”, „zająć się przygotowaniami Polski do integracji”, „tchnąć w rząd nową energię”, „umocnić samorządy”, a przy okazji zebrać dla swojej partii punkty konieczne w coraz bliższych wyborach.

To oczywiście są dla polityka bardzo ważne cele. Ale w życiu politycznym Józefa Oleksego jest od lat jeden cel zasadniczy. Sam go roboczo nazywa „domknięciem koła historii”. W istocie chodzi nie tyle o historię, co o jego biografię. Dokładnie o koło biografii politycznej dramatycznie przerwane w grudniu 1995 r. Powrót na wysoką rządową posadę po długich ośmiu latach i praca w gabinecie, w którym Milczanowski przygotowywał zdemaskowanie Olina, ma dla Oleksego symbolikę wartą sporej ceny. Sam zresztą przyznaje, że to „po części była jego motywacja”, kiedy przed objęciem urzędu prowadził rozmowy z premierem i prezydentem. Ale szybko dodaje: „Nie muszę uważać, że to już jest spinanie tego kręgu”.

Co zatem by ten krąg wreszcie spięło? Powrót na urząd premiera? Czy to miał na myśli zostając wicepremierem? To by chyba nie było specjalnie roztropne. Gdy wprost o to pytam, Oleksy przyznaje, że nie wyklucza takiego wariantu nawet w obecnej kadencji, bo „widać, że mniejszościowy rząd Leszka Millera ma kłopoty z uzyskiwaniem w Sejmie potrzebnej liczby głosów”. Zarazem jak mantrę powtarza formułę: „Moja kariera jest mało wykalkulowana. Opowiadam się za doktryną polityki moralnej”.

Jego kalkulacje biegną jednak dalej. Prawdziwym domknięciem koła może być – jego zdaniem – dopiero „pozycja publiczna zajęta z woli innych. Najlepiej z wyboru”. Każdą publiczną pozycję zajmuje się z woli innych i w jakimś sensie z wyboru. Lecz myśli Józefa Oleksego okazują się biec w bardzo konkretnym kierunku. „Gdyby Jolanta Kwaśniewska nie kandydowała...”. Jego raj jest dziś w Pałacu Prezydenckim. Tam koło by się domknęło z nawiązką.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną