Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Sprzeczne sondaże partyjne – czy słupki zwariowały?

Dominik Sadowski / Agencja Gazeta
Dzień po dniu pojawiają się nowe wyniki sondaży, często sprzeczne ze sobą. Jak się w tym nie zagubić?

W czwartek CBOS publikuje sondaż, w którym Platforma wyskoczyła w górę aż o osiem punktów i osiągnęła prawie 20 pkt. proc. przewagi nad PiS. Dzień później w badaniu TNS to PiS idzie w górę o 7 pkt. i ma tylko 2 pkt. straty do PO.

Czy przy takich rozbieżnościach sondaże jeszcze nam cokolwiek pokazują? A może trzeba je wszystkie wyrzucić do kosza? Mogę zrozumieć irytację, ale zanim ostatecznie zrezygnujemy z zaglądania wyniki badań opinii publicznej, warto wiedzieć, ile naprawdę są warte.

Sondaże to nie wyniki wyborów. To czułe, ale nie doskonałe narzędzie mierzenia opinii na różne tematy, w tym wypadku wyborów partyjnych. Nie są termometrem, który mierzy temperaturę z dokładnością do miejsc po przecinku. Można je raczej porównać do barometru: idzie w górę, raczej będzie pogoda, idzie w dół – zanosi się na deszcz.

Badań opinii publicznej nie można czytać co do procenta czy jego ułamka z wielu powodów. Same w sobie przewidują błąd statystyczny – najczęściej o 3 pkt. proc. w górę lub w dół. Prowadzone są według różnych metodologii: twarzą w twarz, przez telefon, przez internet. Niektóre ośrodki badają tylko osoby, które mieszkają tam, gdzie są zameldowane.

Ankieterzy CBOS zapowiadają się wcześniej listownie, w innych ośrodkach nie ma takiej praktyki. Badanym pokazuje się nazwy partii z nazwiskami liderów, jednego lidera lub bez nazwisk. W niektórych ośrodkach ankieterzy dociskają wyborców, by podjęli decyzję, w innych nie.

Wszystko to ma wpływ na wyniki. W efekcie w badaniach wielu ośrodków powtarza się jakaś tendencja, np. pewna partia czy osoba jest nadwartościowana. Socjologowie i politologowie od dawna zdają sobie z tego sprawę i nawet mierzą ten tzw. house effect (czyli różnicę między wynikami konkretnego ośrodka a średnią sondaży lub wynikiem wyborczym).

Ważny jest też czynnik ludzki. Konkretne badanie może być źle zaplanowane przez ośrodek. Ankieterzy nie są robotami, popełniają błędy. Badanych może boleć głowa i udzielą jakiekolwiek odpowiedzi, żeby tylko ankietera spławić. Inni chcą pomóc i mówią, że na kogoś zagłosują, chociaż wybory ich kompletnie nie obchodzą. Albo udzielają odpowiedzi, której ich zdaniem ankieter oczekuje, choć naprawdę są innego zdania.

To z kolei sprawia, że wynik pojedynczego sondażu często nie jest miarodajny. Jeden z praktyków w przypływie szczerości powiedział mi kiedyś, że średnio co czwarte badanie mu po prostu „nie wychodzi”.

To co, do kosza? Niekoniecznie. Bo jeśli umiemy korzystać z sondaży, mogą nam powiedzieć bardzo dużo. Po pierwsze, nie powinniśmy przywiązywać nadmiernej wagi do pojedynczych wyników. Każdy mówi nam coś o pewnej grupie Polaków, ale nie jest to wiedza pełna. „Jeden sondaż, żaden sondaż” – powtarzają socjologowie do znudzenia, choć nikt ich nie słucha. Trzeba patrzeć na trend wynikający z kilku badań danego ośrodka, żeby się czegokolwiek dowiedzieć.

Po drugie, warto patrzeć na kilka ośrodków, a nie tylko na jeden – i wyszukiwać wspólne tendencje. Wówczas można zniwelować wspomniany house effect. Im więcej badań, tym bardziej zbliżymy się do prawdziwych preferencji Polaków.

Co więc wynika z tak czytanych ostatnich badań? Choćby to, że pogłębia się polaryzacja sceny partyjnej: coraz więcej Polaków chce głosować na dwie największe partie, PO albo PiS. To zapewne efekt kampanii prezydenckiej, w której uwaga skupia się na Bronisławie Komorowskim i Andrzeju Dudzie. Platforma ma pewną przewagę nad PiS, pewnie nieco większą niż w sondażu TNS i dużo mniejszą niż w najnowszym CBOS. Mniejsze partie – SLD i PSL – na tym tracą.

Ciekawe, prawda? Bez sondaży byśmy się tego nie dowiedzieli.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama