Andrzej Duda osiąga już w sondażach wynik porównywalny z notowaniami PiS w rankingu partii (w jednym z badań przekroczył 30 proc.). Do tej pory wciąż prowadził kampanię zapoznawczą w kręgu swojego macierzystego ugrupowania, dlatego zachwyty prawicowych mediów, że właściwie już cały naród popiera ich kandydata, należało traktować jako część akcji propagandowej. Także sondażowe ubytki prezydenta Komorowskiego były dość naturalne. Wcześniej, kiedy kandydat PiS nie był jeszcze ogłoszony, a potem zanim został dostatecznie rozpoznany, Komorowski miał poparcie (a ściślej – zaufanie) części wyborców PiS, co potwierdzały badania opinii. Ale oni w końcu musieli się wykruszyć, zwłaszcza że kampania Dudy, choć płaska i politycznie nieznacząca, spełniła swój główny socjotechniczny cel, czyli przybliżyła osobę kandydata pisowskim rzeszom.
Bronisław Komorowski wciąż ma kilkanaście punktów procentowych ponad poparcie Platformy. Zatem po wypłukaniu wyborców PiS z grona swoich sympatyków ma wciąż grupę zwolenników, którzy nie ujawniają się przy badaniu popularności Platformy, ale dają o sobie znać, kiedy są pytani personalnie o Komorowskiego (zapewne są w tej grupie jeszcze jakieś śladowe elektoraty SLD, PSL, a może nawet PiS).
Dlatego teraz przychodzi czas prawdziwej próby dla Komorowskiego: czy utrzyma tych specyficznie swoich zwolenników, którzy zarazem nie sygnalizują sympatii do Platformy, czy będzie ich tracił czy przeciwnie – zyskiwał nowych. Także Duda znalazł się w przełomowym momencie, kiedy naturalny przyrost poparcia kończy się, rezerwy w elektoracie PiS są już na wyczerpaniu. Zaczyna się prawdziwa kampania i prawdziwa walka, bo dopiero teraz dwaj główni kandydaci ulokowali się w docelowych blokach startowych.
Gra pozorów
Jeśli Andrzej Duda nadal będzie zyskiwał i przekroczy poziom poparcia PiS (32–34 proc.