Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ścigana przez SKOK

Bianka Mikołajewska o tajemnicach funkcjonowania SKOK

„Początkowo nie było mowy o tym, że powstanie jakaś jedna spółdzielnia, która będzie nadzorowała wszystkie Kasy. Ale system szybko scentralizowano”. „Początkowo nie było mowy o tym, że powstanie jakaś jedna spółdzielnia, która będzie nadzorowała wszystkie Kasy. Ale system szybko scentralizowano”. Łukasz Dejnarowicz / Forum
Bianka Mikołajewska, dziennikarka POLITYKI (obecnie „Gazety Wyborczej”), od 2004 r. ujawnia tajemnice funkcjonowania Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych.
Bianka Mikołajewska, dziennikarka POLITYKI (obecnie „Gazety Wyborczej”)Michał Mutor/Agencja Gazeta Bianka Mikołajewska, dziennikarka POLITYKI (obecnie „Gazety Wyborczej”)

Piotr Pytlakowski: – Czy to ty przyszłaś do SKOK, czy one do ciebie?
Bianka Mikołajewska: – Zaczęło się od listu czytelnika, który był klientem jednej z Kas. Żalił się, że musi płacić wielkie odsetki od pożyczki, która miała być niskooprocentowaną pożyczką pomocową. Wtedy po raz pierwszy przyjrzałam się systemowi SKOK. Uderzyło mnie, że to coraz potężniejsza instytucja finansowa, ale niedziałająca tak jak banki, pozostająca właściwie poza kontrolą, bo nieobjęta państwowym nadzorem.

Pierwszy artykuł o SKOK napisałaś 11 lat temu. Potem było jeszcze ponad 20 twoich tekstów. Uzależniłaś się od Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych?
Wiele razy obiecywałam sobie, pisząc kolejny tekst o SKOK, że to już ostatni raz. Ale wciąż odkrywałam coś nowego. Teraz także rozgryzam całkiem nowy wątek. To wciąga.

A właściwie co złego jest w tej instytucji, nawiązującej do przedwojennej spółdzielczej tradycji?
Idea SKOK jest bardzo piękna i ja sama, jako osoba o poglądach raczej lewicowych, kibicowałabym im, gdyby funkcjonowały tak, jak zakładano początkowo. Problem w tym, że miały być demokratyczne, rządzone oddolnie, najważniejsze decyzje miały być podejmowane przez wszystkich członków. Bardzo szybko okazało się, że tak nie jest, że Kasami rządzi wąska grupa ludzi, którzy robią swoje własne biznesy.

Twórca SKOK, dzisiaj senator Grzegorz Bierecki, mówił, że ideę założenia SKOK przywiózł ze Stanów Zjednoczonych. Zastanawiam się, dlaczego musiał aż z USA przywozić pomysł na stworzenie instytucji, która w Polsce działała już przed wojną?
W 1989 r. pojechał do Stanów z delegacją Solidarności i tam spotkał się z działaczami Światowej Rady Związków Kredytowych, czyli World Council of Credit Unions, w skrócie WOCCU. Przekonali go, by podobne instytucje tworzył w Polsce. Dopiero później SKOK sięgnęły do korzeni polskich, czyli do przedwojennych Kas Stefczyka.

Początkowo Kasy miały powstawać przy zakładach pracy. Pracownicy sami sobie zakładają Kasy, ale są one luźno ze sobą związane, każda działa na własną rękę. Bardzo szybko stworzono jednak nad luźnym systemem czapę, która przejęła pełną kontrolę.
Początkowo nie było mowy o tym, że powstanie jakaś jedna spółdzielnia, która będzie nadzorowała wszystkie Kasy i mówiła im, co mają robić i w jaki sposób funkcjonować. Ale system szybko scentralizowano. Pamiętam swoje pierwsze rozmowy z działaczami Kas – mówili, że pomysł centralizacji wziął się stąd, że Bierecki nie chciał stracić kontroli nad „swoim dzieckiem”, bał się, że jeżeli Kasy będą działały całkowicie niezależnie, to ten system wymknie mu się spod kurateli.

Bał się, że bez jego czujnego oka skręcą w złą stronę?
Tego nie wiem. Być może początkowo przyświecały mu dobre intencje, na przykład bał się, że będzie dochodziło do jakichś nieprawidłowości albo że nie będą w stanie udźwignąć ciężaru zarządzania pieniędzmi powierzonymi przez członków.

Centralizacja systemu została wymuszona przez ustawę, a nie Grzegorza Biereckiego.
Mało kto dziś pamięta, że za ustawą regulującą działalność SKOK lobbował poseł Unii Pracy Bogusław Kaczmarek, wywodzący się z Solidarności. Unia Pracy i inne partie poparły ustawę. Było tam parę haczyków, o których głosujący posłowie nie wiedzieli.

Jakich?
W ustawie zapisano, że wszystkie Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe muszą zrzeszać się w jednej spółdzielni, czyli w Kasie Krajowej SKOK. Jednak posłowie nie wiedzieli, że kiedy głosowali nad ustawą, Kasa Krajowa już istniała i jej głównym udziałowcem była Fundacja na Rzecz Polskich Związków Kredytowych. W szczytowym momencie fundacja miała 75 proc. udziałów w Krajowej SKOK. Na walnych zgromadzeniach „krajówki” mogła przegłosować wszystkie zrzeszone w niej Kasy. Tak się złożyło, że członkami władz tej fundacji byli Grzegorz Bierecki, jego brat Jarosław i Adam Jedliński – prawnik SKOK, przyjaciel prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

SKOK, jako organizacje typu non profit, nie mogły dawać zarobić władzom poszczególnych Kas. Jakoś tę przeszkodę należało obejść.
W ustawie o SKOK zapisano, że funkcje w Kasach pełni się społecznie, ale bardzo szybko powstała wokół sieć stowarzyszeń i spółek. Mimo że większość z nich czerpała zyski ze współpracy z Kasami, ich władze nie pracowały już za darmo. Powiedzmy szczerze: czasami otrzymywały bardzo wysokie wynagrodzenie.

Pisząc teksty o Kasach, nie obawiałaś się procesów?
Początkowo nie wiedziałam, czym to grozi. Później wiedziałam już, że władze SKOK zrobią wszystko, aby zablokować krytyczne publikacje. Już po pierwszym moim tekście w POLITYCE w 2004 r. ja i redakcja zostaliśmy pozwani do sądu. Żądano 5 mln zł odszkodowania. W tamtym czasie to była rekordowa suma. Pamiętam, że spędziłam dwa tygodnie, przygotowując odpowiedź. Sprawa toczyła się w sądzie gospodarczym i odpowiadając na pozew, trzeba było od razu przedstawić wszystkie dowody, podać wszystkich świadków. Zgłoszonych później sąd mógłby nie uwzględnić w postępowaniu. Musiałam przygotować kilkudziesięciostronicową „ściągawkę”, którą później wykorzystali prawnicy POLITYKI. Taki był początek mojej drogi sądowej. Potem kierowano przeciwko mnie i redakcji kolejne pozwy. Razem było kilkanaście spraw cywilnych i dwie karne.

Innych dziennikarzy też pozywali?
Chętnych do pisania o SKOK nie było zbyt wielu. Robiłam to ja w POLITYCE i Maciej Samcik w „Gazecie Wyborczej”. Jego oczywiście także ścigali. Cieszyłam się, że Maciek też pisze o SKOK. Gdybym zajmowała się nimi tylko ja – łatwo byłoby powiedzieć, że jestem niekompetentna, że wszystko, co piszę, to nieprawda – bo przecież mam kilkanaście spraw w sądzie. Dzięki temu, że Maciek podzielił mój los i zarówno jego, jak i redakcję „Gazety Wyborczej” zasypano pozwami Kas, było jasne, że to ich metoda działania – obrona przez atak.

Masz dwoje małych dzieci, męża, obowiązki domowe i pracę w redakcji. Jak żyć z lawiną pozwów na głowie, jak to wszystko pogodzić?
Odbierałam to jak specyficzne nękanie. Z sądów prawie nie wychodziłam. Jedna sprawa się kończyła, ruszała kolejna. Wyjaśnienia, zeznania. Na własnej skórze poczułam, na czym polega mechanizm zastraszania dziennikarza, kneblowania go przy pomocy sądów. Na przykład część spraw zakładano mi w Gdańsku, dochodziły więc dalekie wyjazdy na rozprawy. To naprawdę może zdezorganizować życie.

Dlaczego w Gdańsku?
Jestem daleka od postrzegania świata w kategoriach jakichś układów i spisków, ale jak obserwuję to, co od lat dzieje się w sprawie SKOK, myślę, że w gdańskim wymiarze sprawiedliwości jakiś nieformalny układ funkcjonował. Członkowie SKOK z tamtego rejonu, którzy walczyli z Kasą Krajową przez wiele lat i składali szereg zawiadomień o nieprawidłowościach, nic nie wskórali, wszystkie te sprawy zostały umorzone. SKOK chyba nie bez powodu dążyły do tego, żeby sprawy wytaczane POLITYCE i „Gazecie Wyborczej” przenosić do Gdańska. Czasami te pozwy konstruowano kompletnie absurdalnie. Żeby uzasadnić, że jedna ze spraw ma toczyć się w Gdańsku, dołączono do pozwu dziennikarkę POLITYKI Ryszardę Sochę z Trójmiasta. Nie miała nic wspólnego z moim tekstem, ale w pozwie uzasadniono, że prawdopodobnie, skoro jest dziennikarką z Trójmiasta i pracuje dla POLITYKI, to w jakiś sposób musiała uczestniczyć w zbieraniu materiału do tekstu.

W Gdańsku toczyła się też przeciwko tobie sprawa z udziałem prokuratora. Jakie przestępstwo kryminalne ci zarzucono?
SKOK wytoczyły mi i Maćkowi Samcikowi sprawę karną o pomówienie. Zwykle w takich sprawach oskarżycielem jest ten, kto wnosi oskarżenie. W tym przypadku powinna to być Kasa Krajowa. Jednak prokuratura uznała, że ze względu na wagę sprawy sama będzie oskarżycielem. Ta decyzja była według mnie bulwersująca. W uzasadnieniu napisano, że w naszych publikacjach zostało pomówionych milion członków SKOK!

Prokuratura musiała najpierw przeprowadzić śledztwo.
Zleciła je Centralnemu Biuru Śledczemu. Zwykle zajmuje się ono ściganiem przestępczości zorganizowanej. Policjanci z CBŚ sprawdzali, czy ja i Maciek byliśmy przez kogoś inspirowani, czy nie ulegliśmy czarnemu PR, czy sterowały nami jakieś instytucje finansowe, a może służby specjalne albo politycy. Sprawdzano, czy ktoś nam zapłacił pod stołem za artykuły.

Jak to wszystko sprawdzali, chodzili po sąsiadach?
Sprawa była dla mnie bardzo przykra, bo dotknęła także mojego męża. Badano jego firmy, kontrakty, transakcje. Wysyłano pisma do jego klientów. Część, przestraszona zaangażowaniem CBŚ, a potem także kontroli skarbowej, wycofała się ze współpracy z nim.

To pośredni dowód, że skarbówki są, a przynajmniej były, narzędziem politycznym do rozliczania przeciwników.
Mam nadzieję, że teraz to już tak nie funkcjonuje, ale wtedy – dodajmy, że wszystko działo się za rządów PiS – trudno było oprzeć się wrażeniu, że coś jest na rzeczy.

Jak się skończyły twoje potyczki ze SKOK?
Wszystkie sprawy już się prawomocnie pokończyły korzystnymi dla mnie i redakcji POLITYKI wyrokami. Sądy przyznały, że mieliśmy rację, pisząc o SKOK. Wytknęły nam kilka drobiazgów, ale w żadnej ze spraw SKOK nie mogą czuć się wygrane.

Zaliczyłaś niezłą próbę charakteru. Dziesięć lat sądzenia się z jednym przeciwnikiem.
Często myślałam o tym, że niektórzy dziennikarze przez całe swoje zawodowe życie nie mają ani jednej sprawy w sądzie, a ja przez tę dekadę zapuściłam w sądach korzenie. Jestem wdzięczna POLITYCE, że przez te wszystkie lata wspierała mnie. Nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że zwątpił w moje racje.

To chyba powinien być standard w mediach.
Ale nie jest, docierają przecież informacje, że redakcje idą na ugody z pozywającymi, nie patrząc, że to uderza w dziennikarzy. Nie zachowują się lojalnie.

Teraz o SKOK znowu jest głośno. Bankowy Fundusz Gwarancyjny musiał już wydać 3 mld zł, żeby uzupełnić brakujące w Kasach pieniądze. A prezes Komisji Nadzoru Finansowego wysłał do władz państwowych pismo, w którym opisuje, jak majątek fundacji związanej z Kasami, wart kilkadziesiąt milionów złotych, przejęła prywatna spółka, której wspólnikiem jest senator Bierecki. Ty to opisałaś w POLITYCE już w 2011 r.
Mechanizm opisany przez KNF dokładnie pokrywa się z tym, co napisałam w tamtym artykule. Różnica jest tylko taka, że po moim tekście prokuratura nie zareagowała, a teraz podobno bada sprawę. Martwi mnie, że to znowu gdańska prokuratura – ta sama, która wcześniej bagatelizowała wszystkie doniesienia o nieprawidłowościach w Kasach, a za to prowadziła śledztwo przeciwko mnie i Maćkowi Samcikowi.

Przypomnij, o co chodzi w tej historii?
Fundacja na Rzecz Polskich Związków Kredytowych przez 20 lat funkcjonowała jako część systemu SKOK. Miała więc decydujący głos w Kasie Krajowej, a Kasa Krajowa – z Grzegorzem Biereckim na czele – zobowiązywała wszystkie SKOK do współpracy z tą fundacją. Przez lata SKOK musiały szkolić swoich pracowników, płacąc pieniądze fundacji. Szkolenia były powtarzane cyklicznie co dwa lata, za każde trzeba było zapłacić, to samo z egzaminami.

To był rodzaj certyfikatu?
Tak, bez tego władze poszczególnych Kas nie mogłyby pełnić funkcji. Kasy musiały też płacić za system komputerowy, za logo SKOK, za wynajem lokali. Wszystkie pieniądze płynęły na konto fundacji.

Co się stało z tymi pieniędzmi?
Fundacja została rozwiązana i pieniądze trafiły do spółki, która jest własnością Grzegorza Biereckiego, jego brata i Adama Jedlińskiego.

To niezła puenta. Ujawnienie tego procederu zasługuje na Pulitzera dla dziennikarza.
Kilka nagród za teksty o SKOK dostałam. Między innymi nagrodę ekonomiczną Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Dzisiaj już by mi jej pewnie nie przyznano. Teraz fundatorem nagrody ekonomicznej SDP są SKOK.

rozmawiał Piotr Pytlakowski

***

Bianka Mikołajewska zajmuje się dziennikarstwem śledczym. W latach 2000–13 pracowała w POLITYCE, od 2013 r. związana z „Gazetą Wyborczą”.

W 2005 r. zdobyła nagrodę Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne – za cykl artykułów o SKOK. Czterokrotnie nominowana do nagród Grand Press. Laureatka nagrody głównej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w kategorii tekstów ekonomicznych. Otrzymała także nagrody w konkursach NBP i Fundacji Batorego oraz wiele wyróżnień w konkursach dziennikarskich.

Polityka 13.2015 (3002) z dnia 24.03.2015; Rozmowa Polityki; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Ścigana przez SKOK"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną