Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Państwo we mgle

Smoleńsk: czym zawiniła Polska

Raport NIK ujawnił, że wszystkie ogniwa państwa zaangażowane w bezpieczny przewóz przywódców zawiodły. Raport NIK ujawnił, że wszystkie ogniwa państwa zaangażowane w bezpieczny przewóz przywódców zawiodły. Przemysław Ziemecki / EAST NEWS
Polski prezydent nie powinien ginąć w katastrofie lotniczej. Coś zadziałało źle, bardzo źle. Ta myśl łączy dziś zwolenników teorii spisku i zamachu, jak i tych, którzy w 10 kwietnia 2010 r. widzą tragiczny wypadek.
Po katastrofie polskie państwo potrafiło działać tylko na poziomie elementarnym. Pochowało zmarłych.Wojciech Artyniew/Forum Po katastrofie polskie państwo potrafiło działać tylko na poziomie elementarnym. Pochowało zmarłych.
Śmierć prezydenta była naruszeniem naturalnego porządku. Prezydenci nie giną w katastrofach lotniczych.Filip Klimaszewski/Agencja Gazeta Śmierć prezydenta była naruszeniem naturalnego porządku. Prezydenci nie giną w katastrofach lotniczych.

I

Gdyby Lech Kaczyński nie był bratem swego brata, byłby prezydentem lubianym. Był politykiem słabym, ale sympatycznym. Jednak niechęć do Jarosława została przeniesiona na niego. Obaj popełnili życiowy błąd, decydując się na równoległe kariery. Rodzinna pułapka. Aby w oczach Polaków stać się prezydentem, Lech musiał zachować dystans do brata. Ale tego nie chciał i nie potrafił. Przegrał na stracie. Jarosław go pociągnął na dno.

To, co w rodzinie cenne, w polityce niszczyło. Lech wymusił na Jarosławie, aby został premierem, bo uważał, że brat ma większy format od niego. Wcześniej Jarosław nie został premierem, aby nie przeszkodzić bratu w prezydenckim zwycięstwie. Bracia troszczyli się jeden o drugiego bardziej niż o siebie. Ale im bardziej się troszczyli, tym bardziej sobie szkodzili.

Lech trafił w sam środek wojny toczonej przez dwóch twardych brytanów – Jarosława i Donalda Tuska. Nie radził w niej sobie, jego uderzenia były miękkie i niezdarne, zaś ciosy przyjmował fatalnie. Dlatego Tusk jego wybrał za cel. Z dwóch braci wolał uderzać w Lecha. Prezydent zachowywał się jak amator, pozwalał wygrywać na sobie każdą melodię. Liczne sytuacje, w których prezydent wydawał się stroną zaczepną, w istocie były podstępem Tuska.

Po latach, gdy wychodzą kolejne wspomnienia, widać jak zręcznie Tusk prezydenta ogrywał. Wystarczyło jedno zdanie Palikota, a prezydent tracił panowanie nad sobą. Tusk był nie tylko mistrzem pałacowych rozgrywek, w których niewidocznie dla świata pozbył się wszystkich partyjnych rywali. W tym samym dyskretnym stylu uderzał również we wrogów zewnętrznych.

Ponieważ także ból bracia postrzegali w rodzinny sposób, rany odniesione przez Lecha bardziej bolały Jarosława. Co miało drugą stronę. Gdy zginął Lech, Tusk naprzeciw siebie miał nie opozycję, lecz poranionego brata, pragnącego zemsty. Wystraszony Tusk mówił do swoich doradców, że ten potwór nas zniszczy, powsadza za kraty. „Potwór” – tak właśnie nazywał Jarosława.

Ale tego „potwora” sam również rozbudził. W ostatnich miesiącach Tusk prowadził walkę na polach, które po katastrofie nabrały nowego znaczenia. Kilkukrotnie odmówił prezydentowi samolotu, a jego kancelaria utrudniała prezydentowi przeloty. Ograł też Kaczyńskiego w kwestii rocznicy katyńskiej. Dołączył do gry premiera Putina, który rocznicę katyńską chciał świętować jedynie z polskim premierem. Tusk nie miał złych intencji, wierzył, że swoim pragmatyzmem zdziała więcej niż prezydent swoją rusofobią. Jednak po katastrofie te fakty ułożyły się w inną historię.

II

Śmierć prezydenta była naruszeniem naturalnego porządku. Prezydenci nie giną w katastrofach lotniczych. Mogą umrzeć w łóżku na nieuleczalną chorobę, mogą się zapić na śmierć albo udławić skrzydełkiem kurczaka. W ostatnich dekadach śmierć w samolocie przydarzyła się przywódcom takich państw, jak Burundi, Rwanda, Botswana, Mozambik, Panama, Ekwador, Madagaskar, Togo. Polska znalazła się w elitarnym klubie państw, dla których przewiezienie szefa państwa z punktu A do B jest zbyt skomplikowanym zadaniem.

Ta katastrofa nie była pierwsza. Sześć lat przed Smoleńskiem spadł na ziemię helikopter przewożący premiera Millera. Szef rządu cudem ocalał. Dwa lata przed Smoleńskiem spadł samolot przewożący elitę lotnictwa wojskowego. Wszyscy podróżni zginęli. No i wreszcie Smoleńsk. W tamtych latach Polska brała udział w wojnach w Iraku i Afganistanie. W dwóch wojnach straciła mniej ofiar niż w dwóch katastrofach lotniczych.

Była też różnica szarży, w wojnach ginęli żołnierze, w katastrofach generałowie. W Smoleńsku zginął szef sztabu generalnego, szef lotnictwa, szef marynarki, szef sił lądowych. Takie straty się nie zdarzają. Takich strat w elicie dowódczej nie poniósł nawet Wehrmacht w drugiej wojnie światowej. Zginęli wszyscy najważniejsi dowódcy. Gdyby to była wojna, w jednej sekundzie Polska by ją przegrała.

Dwie największe katastrofy wydarzyły się za kadencji jednego ministra obrony. Ministra z PO. Od dłuższego czasu wojsko domagało się nowych maszyn dla vipów, wzmocnienia pułku pilotów oraz nowych procedur bezpieczeństwa. Zwłaszcza obowiązującego w NATO zakazu wspólnych przejazdów wojskowego dowództwa. Ale minister zablokował zakup samolotów. Na rok przed Smoleńskiem oświadczył, że szkoda na to pieniędzy. Nie wzmocnił też pułku pilotów, nie wprowadził procedur rozdziału dowództwa. Mimo to po katastrofie na stanowisku pozostał. Premier z obawy, że dymisja będzie przyznaniem się do winy, zostawił go jeszcze przez półtora roku.

Dwa lata po katastrofie Najwyższa Izba Kontroli zbadała zasady przewozu vipów w latach 2005–10. Okazało się, że było zbyt mało pilotów, źle ich rekrutowano, źle ich szkolono, nie ćwiczono w trudnych warunkach. Coraz rzadziej przeglądano sprzęt, coraz rzadziej go naprawiano. Piloci informowali o kłopotach, szef MON znał prawdę, nie zrobił nic. Kancelaria Premiera, odpowiedzialna za organizację lotów wszystkich vipów, działała fatalnie. Dbała co najwyżej o przeloty premiera, ale też nie zawsze. Również BOR zawiódł, nie sprawdzał stanu lotnisk, nie pilnował procedur, nie rozdzielał vipów. Kolejni szefowie MSWiA, którym podlega BOR, wiedzieli o wszystkim i nie reagowali. Również MSZ nie przestrzegał procedur.

Raport NIK ujawnił, że wszystkie ogniwa państwa zaangażowane w bezpieczny przewóz przywódców zawiodły. Wszystkie pracowały źle, a kierujący nimi ministrowie o tym wiedzieli. Katastrofa była efektem świadomego niedbalstwa. Nie musiało do niej dojść, ale dojść mogło. Polskiemu państwu nie chciało się chronić swoich przywódców. Ale był też drugi morał z tamtego raportu. Podobnie działało państwo wtedy, gdy premierem był Jarosław Kaczyński. Tusk nie był źródłem choroby. To była stała praktyka.

III

Po katastrofie Tusk się pogubił. Myślał, że zadanie premiera sprowadza się do udziału w ceremoniach żałobnych. Śledztwo w sprawie śmierci prezydenta okazało się wielką porażką. Premier zbagatelizował sprawę, uznał za formalność. Włodzimierz Cimoszewicz celnie to ujął – rząd potraktował śledztwo, jakby dotyczyło włamania do garażu.

Nie stworzono ekipy śledczej, sprawnej, doświadczonej, twardej, a tej, którą powołano, nawet nie udzielono wsparcia. Kolejne wpadki wymuszały na rządzie większą aktywność, szerszą ekipę, wyższe standardy, ale wcześniejszych błędów już się nie dało naprawić. Największą porażką była współpraca z Rosją. Nie dlatego, że w toku śledztwa Rosjanie tak bardzo oszukali Polaków. W takich sprawach Rosjanie nie szukają prawdy, lecz strzegą własnego prestiżu. Kłopot w tym, że polskie państwo nawet nie próbowało wymusić swoich standardów. Po latach znane są raporty kierowane przez polskich śledczych do polskiego rządu. Skargi, że Rosjanie odmawiają dostępu do podstawowych dokumentów, do dowodów rzeczowych, do odsłuchiwanych nagrań, do przepytywanych świadków. Trwało to wiele miesięcy. A premier ani razu nie sprawił, żeby Rosja poczuła się przyparta do muru, żeby poczuła respekt wobec mniejszego sąsiada.

Patriotyzm Kaczyńskiego był zbyt staroświecki, Tuska zbyt nowoczesny. Obliczony na świat, który jeszcze nie nadszedł. Gdyby Niemcy, Anglicy czy nawet Szwedzi znaleźli się w podobnej sytuacji, Rosjanie poczuliby ich gniew. Choćby udawany, odgrywany przed światem, aby nie stracić szacunku.

Gdy na Ukrainie zestrzelono holenderski samolot, nikt nie znał winnego. Ale ponieważ Rosjanie odmówili pomocy w dotarciu do wraku, premier Australii, której 38 obywateli zginęło, na międzynarodowym szczycie, w obecności głów państw, ostro potraktował Putina. Dyplomacja zna różne gesty. Anglicy, gdy zachowanie Rosji im się nie podoba, wznawiają śledztwo w sprawie Litwinienki. Merkel odmawia przyjazdu na rocznicę zakończenia wojny. Gestów jest wiele, Tusk nie wykonał żadnego.

Po katastrofie polskie państwo potrafiło działać tylko na poziomie elementarnym. Pochowało zmarłych. Zrobiło tyle, co wszystkie społeczności od czasu neandertalczyków. Wykopało doły, zasypało ciała, czasem myląc szczątki. Nic więcej.

A przecież nie chodziło już o Lecha Kaczyńskiego. Liczyło się państwo. Jego prestiż, jego duma, jego zewnętrzna percepcja. Stanowczo prowadzone śledztwo mogło pokazać, że państwo jest silne, potrafi szybko odkryć prawdę i ukarać winnych. Zachowanie państwa po katastrofie mogło być sygnałem dla wszystkich sąsiadów, że Polska nie jest Burundi. Ale takim sygnałem nie było.

IV

Społeczne reakcje na katastrofę – a pojawiły się trzy – wszystkie były szalone. Paranoiczne, mistyczne albo bezmyślne. Polacy nie znaleźli w sobie rozumnego chłodu. Jedni uznali, że winny jest Putin, Tusk albo Kaczyński, który do lądowania zmusił pilota. Drudzy uznali, że to Bóg wysłał Polakom ostrzeżenie. Metafizyczną przestrogę o nadchodzącym końcu polskiego istnienia. Trzeci uznali, że nic się nie stało. O jednego Kaczyńskiego jest mniej. Dwie pierwsze grupy popadły w histerię, trzecia w drwinę. Przesada jednych pobudzała przesadę u drugich.

Nie wszyscy równie mocno szaleli, ale wszyscy budowali klimat małpiarni. Jedni panikowali, biegali, krzyczeli; drudzy, pozornie spokojniejsi, powiększali zamęt, ciskając bananami w rozpalony tłumek. Wszyscy polubili swe role. Prawdziwego patrioty, mądrej Kasandry, roześmianego szydercy. Nie było lepszej zabawy, jak poczuć się lepszym od reszty Polaków. Dostrzec w rodaku idiotę.

Nie znano umiaru. Część Polaków nagle wystraszyła się krzyża. A przecież od tysiąca lat, ilekroć coś się wydarzy nad Wisłą, tutejsi mieszkańcy zbijają dwie deski pod kątem prostym. Skorzystanie z jedynego znanego rytuału pamięci tym razem uczyniło z nich talibów. Ze zdziwieniem opisywano ich śpiewy, ich modły, ich fanatyzm, jakby stanowili nowo odkryte plemię. A przecież tak wyglądają Polacy. Tak wyglądała Solidarność, ostatni masowy ruch społeczny, którego główne cechy stanowiły religijna egzaltacja oraz patriotyczna histeria. Każdy strajk zaczynał się od zawodzenia religijnych pieśni i każdy zawodzeniem się kończył. Tłum spod krzyża był niedawno wielbionym solidarnościowym ludem.

Tym razem lud wznosił niemądre hasła. Ale nie z własnej winy; szalone hasła podyktowała mu prawicowa elita. W polskich sporach racje zwykle się rozkładały po równi, tym razem było inaczej. Prawica straciła miarę. Mogła punktować winy Tuska, było ich aż nadto. Zamiast tego wywołała zamachową gorączkę. Zamiast uderzać w realne grzechy postanowiła tropić urojone zbrodnie. Poszła na skróty, aby jednym ciosem Tuska obalić.

Zachowała się tak, jakby nadszedł czas narodowej próby, jakby mobilizacja już się zaczęła. Dramatycznie przeceniła skalę wydarzeń, kryzys państwa zdiagnozowała jako jego upadek. Miała rację, że strategia „ciszej nad trumną” była państwowym skandalem. Ale była zbyt roztrzęsiona, zbyt rozdygotana, aby jej argumenty traktować poważnie. A gdy zaczęła zarażać masy zamachowym szaleństwem, drugiej stronie nie dała wyboru. Sama wymusiła strategię „ciszej nad trumną”.

Sprawy wróciły w stare koleiny. Obie strony wypełniały rytuał, zwany w Polsce troską o państwo. Od 1989 r. prawica walczyła o państwo idealne, bezwzględnie niszcząc państwo realne. Zaś lewica chroniła państwo realne, w praktyce chroniąc kolejne ekipy. Prawica dawała opozycji licencję do niszczenia państwa, lewica tę licencję dawała rządzącym. Rok 2010 nie przyniósł zmiany. Kaczyński dostał zgodę, aby państwo podpalić. Tusk, aby walcząc z Kaczyńskim, robić z państwem, co zechce.

Zarazem był to przełomowy czas. Ostrość konfliktu ujawniła coś ważniejszego niż współczesne podziały. Oskarżenie o „zdradę”, lęk przed „wariatami” pokazały, że Polakami miotają starsze emocje. Że jak przodkowie chcą chronić Polskę przed Polakami. Nie przed sąsiadami, ale przed sobą samymi. Rozbiory, powstania, kolaboracja sprawiły, że Polacy od dwóch wieków mają obsesję wewnętrznego wroga. Co ma swoje skutki. Przy takiej postawie państwo zawsze będzie płonęło.

V

Prezydent Kaczyński nie był zdolnym politykiem, ale miał dobre wyczucie historii. Wiedział, że Polska zasługuje na istnienie, ale logika położenia na mapie temu istnieniu nie sprzyja. Kaczyński miał wyobraźnię katastroficzną, poczucie kruchości polskiego istnienia. Dlatego nie mógł zrozumieć lekkomyślności Tuska: Polacy osiedlili się na wulkanie, niezwykle aktywnym, który niedługo znowu wybuchnie, bo na obszarze między Niemcami i Rosją nigdy nie ma dłuższego spokoju; a mimo to Tusk zachowuje się tak, jakby Polacy żyli na zielonej wyspie.

W tym sporze Tusk był sceptykiem. Niezwykłym, bo totalnym. Wiedział, że los Polski zależy od zewnętrznej koniunktury, ale uważał, że tej sytuacji zmienić się nie da. Kiedyś romantyczny, gdy został premierem, stał się kostyczny. Uważał, że rządzący nie muszą się troszczyć o poddanych bardziej, niż oni sami się troszczą o siebie. Skoro oni myślą dniem, to i władza może żyć dniem. Skoro oni się nie martwią o swoje emerytury, to i władza nie musi się martwić. Skoro oni nie boją się Rosji, to i władza nie musi się bać.

Tusk miał czyste sumienie, wiedział, że w najbliższym czasie nic złego się Polsce nie stanie. Istnienie Unii jest tego gwarancją. Zarazem wiedział, że z punktu widzenia historii Unia jest efemerydą. Istnieje pół wieku, czy przetrwa następną połowę, jest wielką zagadką. Jednak uważał, że to, co się zdarzy w przyszłości, jest zmartwieniem kolejnych pokoleń.

Lech Kaczyński widział w tym małość i cynizm. Uważał, że polityka musi przygotować państwo na ciężkie czasy. Że następnym pokoleniom trzeba zostawić w spadku więcej bezpieczeństwa i więcej narzędzi panowania nad losem.

Bądźmy dojrzali, mówił Kaczyński. Bądźmy szczęśliwi, odpowiadał Tusk. Ich spór był tyleż ostry, co chybiony. Bo pomylili politykę z filozofią życiową. Można się cieszyć chwilą i szykować na przyszłość.

Tusk powtarzał, że nie będzie zmuszał ludzi do bolesnych reform. Ale reformy wzmacniające sprężystość państwa nie mają kosztów społecznych. Nikogo nie boli ukaranie niezdarnych ministrów i zwiększenie bezpieczeństwa przelotów. Tusk popadł w pasywność nie z mądrości, lecz z lenistwa. Był władcą, który schylał się tylko wtedy, kiedy miał z tego osobistą korzyść.

Lech Kaczyński bardziej się troszczył o państwo, ale owoców tej troski nie było. Jak Stańczyk z obrazu, marnował czas, napawając się własną troskliwością. Nieliczne ruchy, jakie wykonał, większego sensu nie miały. Aby zabezpieczyć Polskę przed Rosją, zawierał przyjaźnie z państwami pozbawionymi znaczenia, a konfliktował z Unią, od której zależało polskie bezpieczeństwo.

VI

Osobliwością katastrofy smoleńskiej było to, że skupieni na wielkiej polityce Polacy ani razu nie pomyśleli o sobie. Tymczasem o nich w istocie chodziło. Skoro polskie państwo nie potrafiło ochronić swojego przywódcy, rodził się problem, czy jest w stanie ochronić zwykłych Polaków. Ochronić w przypadku wojny lub wielkiego nieszczęścia. Bo może piloci F-16 także wpadną na siebie nawzajem lub na brzozy?

Stan państwa jest zawsze wielką zagadką. Państwo nie jest maszyną, której części można obejrzeć i sprawdzić. Jest niewidzialne. Widać jego przepisy, decyzje, urzędników, ale nigdy jego samego. Nie widać kręgosłupa sprawiającego, że w swych działaniach jest sprawne, inteligentne i sprężyste. Choć to ludzie państwo stworzyli, wiedzą o nim tyle, co naukowcy o mózgu. Ciągle odkrywają kolejne obszary, ale całości zrozumieć nie mogą. Nikt też nie wie, jak państwo budować. Silne państwa Zachodu to spadek po przodkach. Z reguły dalekich, siedzących jeszcze na tronach.

Sprawę komplikuje również to, że słabe i silne państwa są do siebie podobne. Mają swoje rządy, mają policję, armię, sądy, parlamenty. Tyle że w słabych wszystko działa gorzej, wolniej, toporniej. Ale to nadal tylko podejrzenia. Realną słabość potwierdzić mogą jedynie wielkie wyzwania. Ukraińcy mieli poczucie, że mają państwo. Pełne wad, ale wystarczające, aby się cieszyć niepodległością. Dopiero Putin pokazał, że jest inaczej.

Ujawnienie słabości jest dla ludzi przykrym przeżyciem. Bo państwo jest dla nich najważniejszym narzędziem. Dzięki niemu nad swoim losem mogą panować. Mogą chronić się przed wrogami, przed chorobami, przed głodem. Dzięki niemu mają też wolność, dobro, które jedynie od państwa można otrzymać. Dlatego Hegel mawiał z patosem, że rozwój państwa jest pochodem Boga przez dzieje.

Ten pochód w Polsce się kiedyś zatrzymał. Czy udało się Polakom wrócić na dobrą drogę, jest intrygującym problemem. Wydarzenia, w jakich uczestniczyła Polska w XX w., były bardzo dziwne. Utrata niepodległości w 1939 r. do dziś jest zagadką. Kataklizm szedł przez cały kontynent, sypały się państwa, upadały ustroje, rządy przejęły krwawe dziwolągi. W globalnym zamieszaniu trudno było ocenić lokalne wysiłki. Być może polskie państwo wykazało wielkość, być może było odwrotnie. Podobnie było w 1989 r. Upadek komunizmu i sukces demokracji miały charakter globalny. Nie było więc okazji, aby zobaczyć, czy polskie państwo stanęło na wysokości zadania, czy się karmiło wyjątkowym szczęściem. Losy Polski i świata w XX w. splotły się tak mocno, że nie wiadomo, co pochodzi od Polski, a co pochodzi od świata.

Z wielu poszlak większość wspiera jednak hipotezę słabości. Także w czasach współczesnych. Społeczeństwo pracuje, tworzy bogactwo, miasta kwitną, Unia dotuje. A państwo tych realiów jest najsłabszym ogniwem. Wszystko, w czym Polska goni Europę, jest obszarem społecznego wysiłku, wszystko, w czym odstaje, jest kompetencją państwa. Osiedla mieszkaniowe powstają w kilka lat, obwodnice i autostrady całymi dekadami. Jeśli zadanie całkowicie zależy od państwa – jak negocjowanie ceny rosyjskiego gazu – Polacy zapłacą więcej niż wszystkie kraje wokoło. Sądy, drogi, koleje, nauka, wyższe uczelnie, to wszystko świadczy o słabości państwa.

Nie jest to wina konkretnej ekipy. Nie jest to wina III RP. W ogóle nie o winę tu chodzi, lecz o diagnozę. Polskie państwo nie robi dobrego wrażenia. Nie reaguje na wyzwania, nie uczy się, nie naprawia swoich defektów, nie bierze na siebie skomplikowanych zadań. Ma peryferyjne standardy i peryferyjne umiejętności. Nawet śmierć prezydenta nie potrafiła go wybić z mało ambitnej rutyny. Polskie państwo leży między Niemcami i Ukrainą. Również pod względem jakości.

Autor jest publicystą i wydawcą, założycielem i byłym red. naczelnym gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”. Opublikował m.in. książkowe wywiady z politykami oraz tomy o najnowszej historii politycznej III RP.

Polityka 15.2015 (3004) z dnia 07.04.2015; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Państwo we mgle"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną