Od dwustu lat mądrale zanudzają nas tą świętą Tożsamością, epatują nią i szantażują. Liberałowie i lewica, uwiedzeni niegdyś przez protestancki indywidualizm wiary, wciąż wmuszają w nas „indywidualną podmiotowość” i przykazują strzec jej przed totalizmem „systemu”. Prawica, uwiedziona ideą katolickiej wspólnoty, przestrzega przed jałowym i grzesznym odosobnieniem w zatomizowanym społeczeństwie liberalnym, wzywając, a jakże!, do praktykowania tożsamości grupowo.
Oszaleć można na tym targowisku tożsamości! Musisz mieć je wszystkie, bo inaczej coś cię ominie! Musisz mieć tę indywidualną, ale także narodową, religijną, kulturową. Musisz być jakiś i trzymać się ze swoimi, bo tylko w nich i przez nich jesteś sobą (tyle prawica). Musisz mieć jeszcze tożsamość genderową i lifestylową, a nade wszystko musisz być wyczulony na potencjał wykluczenia tkwiący w każdym utożsamianiu się z takimi czy innymi „swoimi”. Dlatego twoim obowiązkiem jest praktykowanie swych tożsamości pozytywnie, z jednoczesnym otwarciem na innych i niezgodą na przemoc, nierówności społeczne i nietolerancję (tyle lewica).
A ja chcę Wam wszystkim dziś powiedzieć: darujcie sobie! Cała ta tożsamościowa gadanina jest spadkiem po katastrofie, jakiej doznała metafizyka, oparta na powiązaniu istnienia („realności”) z byciem-i-pozostawaniem tym, czym się jest, czyli z pojęciami „substancji” (coś trwale i samoistnie bytującego, rzecz), „istoty” (inaczej „natury” – coś, co sprawia, że np. krowa jest krową, czyli „sobą”) oraz właśnie tożsamości. Przez dwa tysiące lat myślano, że istnieć to „być sobą”, być podmiotem siebie, substancją, czyli właśnie być czymś tożsamym z sobą samym, poprzez pewną niezmienną „naturę”.