Niesłychanie modnym dziś strojem jest wkurzenie się. To się po prostu nosi, z tym jest do twarzy. Kto nie jest czymś, najlepiej obecną władzą, wkurzony, ten jest z innej epoki, niczego nie rozumie i nikogo właściwie nie interesuje.
Postanowiłam więc i ja być choć trochę na czasie i wyjawić, że też jestem wkurzona. W dodatku dla mnie nie jest to stan nowy. Przyznam, że od dawna wkurzają mnie zdania w rodzaju: nie idę na wybory, bo nie ma dla mnie żadnej oferty, nie ma partii, na którą mogłabym (mógłbym) głosować, nie ma kandydata, którego mogłabym (mógłbym) poprzeć.
Wkurza mnie też „głosowanie w cierpieniu”, zwłaszcza publicznie demonstrowanym, co też stało się zachowaniem niezwykle modnym. Wprawdzie nie mam swojego kandydata, ale z zaciśniętymi zębami zagłosuję na to „mniejsze zło”. Najpierw jednak wygarnę mu, i przy okazji jego politycznemu zapleczu, co o nim myślę. A myślę oczywiście wyjątkowo źle.
Polskiej polityce przyglądam się ponad 25 lat i nigdy nie miałam problemu z wyborem, zarówno wtedy, kiedy partii było kilkadziesiąt (choć przyznaję, wtedy w ofercie łatwo było się pogubić), jak i wtedy, kiedy było ich kilka.
Tworzyły jednak pluralistyczną paletę, choć dziś stała się ona niewątpliwie nieco uboższa, co być może będzie problemem w trakcie wyborów parlamentarnych. Jest jednak czas, by paletę wzbogacać.
Wkurzenie może wzbogacaniu sprzyjać. Nie miałam też problemu z wyborami prezydenckimi, bo w każdych była jakaś ważna stawka. Ważna dlatego, że wybiera się głowę państwa, człowieka będącego najwyższym tego państwa reprezentantem, za którym stoi jakaś wizja państwa, sposób i styl uprawiania polityki oraz polityczne zaplecze, co jest sprawą wyjątkowo poważną.
Nie jest więc obojętne, kto stoi na czele państwa, mając w dodatku mało władzy wykonawczej o charakterze sprawczym, ale potężną moc destrukcyjną. Przyznaję, rzeczywiście w tym roku szefowie wielu ugrupowań – poważnych, mniej poważnych i zupełnie niepoważnych – zażartowali sobie z nas, wystawiając dublerów i próbując tę elekcję ośmieszyć, ale to nie zmienia faktu, że końcowy wybór ma swoją wagę. Tych, którzy wybory ośmieszyli, warto zapamiętać i przy innej okazji, choćby w wyborach parlamentarnych, pokazać im czerwoną kartkę.
Nie twierdzę, że są to najważniejsze wybory w tych 25 latach wolności, choć mogą okazać się wyjątkowe, jeśli idzie o wstrząs dla całego systemu politycznego, czego już po pierwszej turze jesteśmy świadkami. Każde wybory prezydenckie były ważne, w każdych rozstrzygały się istotne kwestie, każde niosły nadzieje i obawy. Jeśli te mogą się nam wydawać ważniejsze od innych, to dlatego, że wraz z możliwą wygraną Andrzeja Dudy wróci do władzy system, który zbyt dobrze pamiętam, a który kryje się pod nazwą wielokrotnie opisywanej IV RP – może młodemu wyborcy niewiele, ale mnie akurat to bardzo wiele mówi.
To jest system politycznych odwetów, nachalnej propagandy, system, w którym kłamstwo i pomówienie podniesiono do rangi najwyższej, jeśli trzeba przeciwnika upokorzyć czy pokonać. A słowo „prawda” kompletnie zdewaluowano. To jest system, w którym przeciwnikiem jest każdy, kto nie jest swój. Ten system żadnej wspólnoty nie tworzy, on ze wspólnoty wyklucza. Przez lata wszak pokazywano nam, jak buduje własne, osobne państwo i jak bardzo kontestuje, poniża, dezawuuje instytucje istniejącego państwa demokratycznego.
Nie wierzę więc, bo ani razu w tej kampanii nie dał mi szansy, bym mogła uwierzyć, w gładkie słowa, wręcz w słowotok Andrzeja Dudy o tym, że tak będzie wspaniale dialogował ze wszystkimi, powołując przy okazji kolejne rady, komitety i zespoły doradcze, które podczas kolejnych debat rozmnażał niczym króliki. Nie wierzę, że bratem i siostrą mu każdy Polak i Polka, że liczy się tylko wspólnota, o której interesy będzie dbał tak wspaniale, że w pięć lat prezydentury 300 miliardów (lekko licząc) Polakom rozda.
Zbyt gładko ten potok banałów płynął podczas całej kampanii wyborczej, zbyt szybko wszystko okazywało się kampanijną taktyką, a nie przekonaniami czy poglądami własnymi kandydata. Być może on sam już w te marketingowe sztuczki uwierzył, może nawet uwierzył, że jest taki politycznie dojrzały i samodzielny. Spokojnie, szybko zostanie przywołany do porządku.
Śmieszą mnie więc, ale już nie wkurzają, na przykład lewicowi działacze, którzy kombinują, żeby się opowiedzieć za Dudą, bo wtedy Platforma się rozpadnie i oni się wreszcie na jej gruzach odbudują. W każdej poważnej sprawie musi być najwyraźniej jakiś element groteskowy.
Wybór między Bronisławem Komorowskim a Andrzejem Dudą jest więc wyborem realnym, poważnym i obarczonym daleko idącymi konsekwencjami. Nie wiem, kto w całym tym zamieszaniu spowodowanym wołaniem o zmianę jakąkolwiek, nawet byle jaką, te wybory wygra. Ale wiem, że wybór jest. I to jak najbardziej prawdziwy.