Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Paciorki i perkaliki

Sarmaci i ciemny lud, czyli o polskiej demokracji

Chodziło o to, by zrobić młodzieży przyjemność, bo – zdaniem polityków PiS – młodzi lubią płacić i marzyć. Chodziło o to, by zrobić młodzieży przyjemność, bo – zdaniem polityków PiS – młodzi lubią płacić i marzyć. Tomasz Adamowicz / Forum
Uff! Odetchnęliście? Ja tak. Nie dlatego, że mnie uspokoił wynik, tylko dlatego, że już to mamy za sobą. Chwilowo. Ale jednak.
W optyce Sarmatów wyborcy są jak dzieci. Czasem trzeba im w jakiejś sprawie ustąpić, żeby poza tym ogólnie robić swoje.Jan Anderman/Forum W optyce Sarmatów wyborcy są jak dzieci. Czasem trzeba im w jakiejś sprawie ustąpić, żeby poza tym ogólnie robić swoje.

Pierwsza tura to jeszcze był lajcik. Nie problem. Przeżyliśmy oberwanie chmury głupot i absurdów – od Grzegorza Brauna, który z plakatów informował: „Pan Jezus mówi »głosujcie na Brauna, gdyż on jest wybrany przez mego Boga Ojca«”, po Magdalenę Ogórek, która obiecywała „napisać prawo od nowa” – ale to było raczej śmieszne niż straszne.

Groza zaczęła się od rana w poniedziałek 11 maja. Kilka godzin po ogłoszeniu wyników pierwszego głosowania zwycięski Andrzej Duda ruszył rozdawać kawę zaspanym warszawiakom, a przegrany Bronisław Komorowski ogłosił projekt referendum w sprawie JOW, wstrzymania finansowania partii z budżetu i rozstrzygania wątpliwości podatkowych na rzecz podatników. Ci, którzy popierali prezydenta ze względu na jego umiar i obliczalność, złapali się za głowy.

Ale to był dopiero początek. Bo nagle rząd zmienił zdanie w sprawie interpretacji podatkowych, przeciw którym kładł się wcześniej Rejtanem, a Bronisław Komorowski dołożył program finansowania pracy dla młodych, o którym rząd nawet nie wiedział. Natomiast Andrzej Duda postanowił uszczęśliwić zbuntowany prekariat prawem do wcześniejszej emerytury, którą dzisiejsza młodzież może kiedyś dostanie, ale za którą wcześniej na pewno dużo więcej zapłaci. Chodziło o to, by zrobić młodzieży przyjemność, bo – zdaniem polityków PiS – młodzi lubią płacić i marzyć.

W odpowiedzi Bronisław Komorowski zgłosił projekt przyznawania emerytury po 40 latach pracy bez względu na wiek (już zresztą wycofany). Dla mnie oznacza to emeryturę o trzy lata wcześniejszą, bo w czasie studiów ciężko pracowałem. Ale mnie to nie cieszy, bo mam zamiar pracować do śmierci. Natomiast młodzież znowu miała się ucieszyć, bo i tak pracując na śmieciówkach, nigdy 40-letniego stażu nie uzbiera, podobnie jak kapitału dającego więcej niż emeryturę minimalną, finansowaną z budżetu. Widocznie młodzież – także zdaniem polityków PO – tak ma, że lubi płacić za szczodre uprawnienia, których nigdy nie dożyje. Politycy, niestety, mają rację. Świadczą o tym sondaże i wybory.

Izba refleksji

Wychodząc naprzeciw młodym, których bunt stał się głównym motywem kampanii, obaj kandydaci dołożyli starym przywilejów, a młodym ciężarów. I każdy zyskał na tym sporo głosów. Brawo! W tej kampanii polska polityka osiągnęła mistrzostwo świata w robieniu ludziom wody z mózgu.

Na koniec zaś Senat (polska „izba refleksji”) poparł prezydencki projekt referendum, które ma się odbyć już 6 września, czyli wystarczająco szybko, żeby zajęta wakacjami ludność się nie zorientowała, o co chodzi i jakie to ma skutki.

W jesiennym referendum Platforma będzie namawiała do głosowania „za”, a PiS będzie „przeciw”, spróbuje odwołać referendum albo jakoś zasugeruje wyborcom, by zostali w domach. Już dziś można przewidzieć, że 6 września PO na własne życzenie poniesie spektakularną klęskę. Jej projekt koncertowo padnie, a eksperci i myślący wyborcy, bliżsi dotychczas PO, zostaną zmuszeni do przejścia na stronę PiS. Antoni Macierewicz i ja będziemy równie zdziwieni, gdy w pierwszą wrześniową niedzielę, po raz pierwszy od przynajmniej ćwierć wieku, znajdziemy się po tej samej stronie politycznego podziału. To odczaruje wizerunek PiS w wyborach parlamentarnych. Wielu wyborców pewnie zacznie się zastanawiać, czy może jednak nie lepiej będzie oddać głos na PiS, skoro już raz stanęli po jego stronie, a platformerska maszynka do głosowania gotowa jest przegłosować całkiem dowolne głupstwo, kiedy tylko dostanie takie polecenie.

Myślę, że Platforma jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak dużą cenę zapłaci za jednomyślne poparcie referendum w Senacie. Na razie, w ogniu wyborczej walki, uszło jej to płazem. Teraz się zacznie. Do październikowych wyborów PO pójdzie z bagażem dwóch kolejnych porażek wskazujących na przełamanie trendu, w którym przez osiem lat pokonywała PiS. Co gorsza, pójdzie bez twardej i zwykle skutecznej zbroi partii rozsądku chroniącej kraj przed radykałami i populistami, bo sama wraca do populistycznych haseł. Jedyną nadzieją PO na sukces w jesiennych wyborach stają się pisowscy radykałowie w rodzaju Mariusza Kamińskiego, który już palnął, że chce teraz zobaczyć strach w oczach Stefana Niesiołowskiego. Wizja tego strachu może zmobilizować tych, którzy nie przestraszyli się prezydentury Dudy i 24 maja nie poszli głosować.

Bez względu na to, jak bardzo pisowscy radykałowie pomogą Platformie w jesiennych wyborach, jej kamieniem u szyi będzie referendum. W innych krajach bywały referenda, w których decydowano o zmianie systemu wyborczego. W państwach demokratycznych – jak Nowa Zelandia – poprzedzały je jednak kilkuletnie powszechne debaty i deliberacje. Referenda robione z miesiąca na miesiąc to klasyka populistycznych rewolucji antydemokratycznych – jak choćby w PRL. (Na wszelki wypadek objaśniam, że – podobnie jak w poprzednim trzypytaniowym referendum z 1946 r. – kto nie chce się później przez pokolenia wstydzić, powinien głosować trzy razy „nie” lub nie iść. Do szczegółów będę uparcie wracał, gdzie się da i kiedy się da).

Teraz trzeba koniecznie pytać, jakim sposobem dumny, stary, niezbyt biedny i wciąż dość liczny naród w środku Europy doprowadził się do takiego stanu, że kiedy inni szybko idą do przodu, my musimy wybierać między takimi dwiema ofertami? Odpowiedź jest nieprzyjemnie prosta. To – jak mówi stare powiedzenie – głównie z głupoty własnej i częściowo z nabytej.

Głupota własna to pycha mówiąca nam, że Polacy są urodzonymi demokratami, którzy z głodu wolności nie tylko obalili komunę itd., ale też uchwalili pierwszą demokratyczną konstytucję w Europie (3 Maja) oraz wsławili się walką „za naszą i waszą wolność”. Z tego wyrasta wiara, że kochamy wolność jak nikt na świecie, a demokrację mamy wpisaną do DNA. Różnymi słowami jest to napisane w większości podręczników.

Z tej wiary płynie powszechne od 200 lat dziecinnie naiwne przekonanie, że jak tylko obcy przestaną nam przeszkadzać, to zbudujemy tu wolnościowy raj, wzorową demokrację i wielką gospodarkę. Bardzo nie chcemy pamiętać, że naród I RP w 80 proc. składał się z niewolników, czczeni jako „rycerze wolności” polscy najemnicy dławili wolność na Santo Domingo, a w II RP demokracja nie przetrwała nawet dekady. Za dowód naszego demokratycznego DNA przyjmujemy wolnościową poezję, utopione w krwi zrywy i legendę Solidarności, która z historyczną prawdą też nie ma wiele wspólnego.

Za polityczne złudzenia się płaci. Wiara w nasze demokratyczne DNA sprawiła, że nigdy nie uważaliśmy za specjalnie istotne inwestowania w polską demokrację. Zwłaszcza że na tę wiarę nałożył się wyższościowy stosunek elit do społeczeństwa. Wizja dworku, w którym pośród morza ciemnoty i zabobonu elita podtrzymuje tlące się światełka rozumu i kultury, od ćwierć wieku nieprzerwanie organizuje polityczną wyobraźnię polskich polityków. Sprzeczność między wiarą w DNA i w samotność dworku rozwiązuje legenda sarmacka. Według legendy szlachetni Sarmaci przybyli nad Wisłę, by przewodzić tubylcom. To oni są depozytariuszami narodowych cnót, a lud ma za nimi podążać. Trzeba go do tego jakimkolwiek sposobem nakłonić dla jego własnego dobra. Obiecując, strasząc, mamiąc – jakkolwiek, byle skutecznie. Słuchać ani przekonywać nie warto, bo ludowa bestia nie wie, czego chce, a jak jej się tłumaczy, i tak nic nie rozumie.

Między Komorowskim, Kaczyńskim, Millerem, Tuskiem, Balcerowiczem i Dudą nie ma tu zasadniczej różnicy. Podobnie jak nie było jej między Piłsudskim, Dmowskim i Gomułką. Wciąż z jednej strony jest mesjańska elita, a z drugiej „ciemny lud”, któremu trzeba dać legendę do wierzenia, który trzeba jakimiś sztuczkami omamić, przekupić, nastraszyć itp., żeby zrobić to, czego ludowi (Polsce, narodowi, społeczeństwu) potrzeba, choć on – z powodu swojej genetycznej ciemnoty – tego nie może pojąć. Ponieważ w sarmackiej narracji niesarmacki lud z zasady niewiele może pojąć, nie warto tracić energii na to, by mu cokolwiek objaśniać. Można mu najwyżej podawać prawdy do wierzenia. To przekonanie determinuje obraz polskiej polityki.

Język polityki

Demokracja w sarmackim wydaniu jest walką o głosy ludu, a nie o przekonanie go do jakichkolwiek racji. W takiej demokracji nie chodzi o zwolenników, chodzi o stronników; nie o poparcie obywateli, ale o głosy wyborców.

Do takiego modelu demokracji dostosowany jest cały system publiczny. Szkoła, która oducza myślenia, rozmowy, godzenia sprzecznych racji. Media zajmujące się głównie rozrywką. Język polityki skoncentrowany na walce elit, a nie na meritum. Wreszcie instytucje polskiej polityki, od partii, przez samorządy, po parlament i rząd, coraz wyraźniej oddające władzę coraz silniejszym liderom (od wójtów po premiera) kosztem ciał kolegialnych (od rad gminnych po rząd). Odchodzenie od demokratycznych ideałów ojców III RP i konsekwentne wcielanie w życie (pod hasłem efektywności) antydemokratycznych idei IV RP jest częścią procesu oddzielania demokratycznego wyboru od realnej władzy. Rolą wyborów staje się tylko wskazanie partyjnej elity, która sprawując władzę, i tak zrobi potem, co zechce. Ona to wie. I wyborcy też już to doskonale wiedzą.

Mając wybór między paroma partyjnymi grupami Sarmatów, wyborcy przestają być obywatelami wybierającymi przyszłość. Stają się sędziami wymierzającymi sprawiedliwość (czyli karzącymi władzę, chyba że pamiętają wcześniejszą władzę obecnych pretendentów), albo konsumentami wybierającymi kampanijne prezenty. W tym roku jedni woleli paciorki w postaci cofnięcia reformy emerytalnej, inni perkaliki pod postacią JOW. Cokolwiek by to znaczyło. Cała kampania biegła w taki sposób, że nie było okazji zapytać kandydatów o szczegóły proponowanych rozwiązań.

Sarmaci z zasady nie wyjaśniają, na czym ich prezenty polegają. A wyborcy nie nalegają. Z ich punktu widzenia paciorki czy perkaliki – to nie ma wielkiego znaczenia. Tak czy inaczej będą rządzili Sarmaci. To się w Polsce zasadniczo rozumie. Sarmaci histeryzują przy każdych wyborach. Lud – co by się nie działo – w większości nie głosuje. A ci, którzy głosują, w większości nie przywiązują do tego wielkiej wagi. Coś demonstrują, coś komuś pokazują, coś odreagowują.

Wiara, że właśnie tak musi to w Polsce działać, sprawiła, że po romantycznym zrywie rządu Mazowieckiego Sarmaci stracili wiarę w sens poważniejszego angażowania ludu. Ta niewiara z czasem staje się rodzajem samospełniającej się przepowiedni. Polską elitę polityczną radykalnie odróżnia od elit starych demokracji nie tylko to, że mówi do społeczeństwa z zewnątrz („Zapewnimy Polkom i Polakom”), czyli po sarmacku, ale też to, że nie wierząc, iż lud może być mądry, Sarmaci nic nie robią, by taki się stał, i nie są ciekawi, co ma im do powiedzenia. Jeśli zaś czasem idą za sondażami, to tylko dlatego, żeby kupić wyborców, a nie dlatego, że dają się przekonać. W optyce Sarmatów wyborcy są jak dzieci. Czasem trzeba im w jakiejś sprawie ustąpić, żeby poza tym ogólnie robić swoje.

To jest nasza „głupota własna”, czyli polski problem zakorzeniony w naszej polskiej tradycji i, niestety, mocno już ugruntowany doświadczeniami ostatniego ćwierćwiecza. Ale jest też „głupota nabyta”. Jakoś moglibyśmy się z sarmackim problemem uporać, gdyby nie wzmacniał go potężny trend cywilizacyjny, który w całym rozwiniętym świecie obywateli zamienia w konsumentów, a demokratyczną politykę w rozrywkę maskującą grę realnych interesów.

Polska nie jest jedynym krajem, w którym kampania wyborcza omija lub lekko traktuje zasadnicze wyzwania – takie jak uwiąd służby zdrowia, załamanie systemu emerytalnego, kryzys demograficzny itp. Przestrzeń debaty na całym Zachodzie się kurczy, a rośnie przestrzeń kłótni. Obywatele wszędzie się wycofują, a politycy niemal wszędzie coraz bardziej ściemniają. Stara demokracja wszędzie ma kłopoty. Ale mało gdzie elita polityczna tak łatwo się z tym godzi.

W USA, w Niemczech, w Wielkiej Brytanii, w Australii, w Kanadzie – w niemal wszystkich rozwiniętych krajach starego Zachodu – elity polityczne robią, co mogą, by demokrację wspierać i ulepszać. Wprowadzają innowacje demokratyczne (np. mechanizmy deliberatywne), wspierają jakościowe media publiczne i prywatne, wzmacniają edukację demokratyczną w szkołach, a przede wszystkim wkładają ogromny wysiłek w poważną rozmowę z obywatelami i na różne sposoby starają się ich wciągać w proces podejmowania decyzji. A polskie elity od lat nie zrobiły niczego, by wspierać demokrację. Kiedy omamią nas podczas kampanii wyborczej, do niczego nie jesteśmy im już potrzebni. Zwracają się do nas (np. w referendum) tylko wtedy, kiedy chcą sobie nawzajem dokuczać.

Przez ćwierć wieku wolności zajmowaliśmy się wieloma sprawami i odnieśliśmy wiele imponujących sukcesów. Ale demokrację sobie odpuściliśmy. I doprowadziliśmy ją do takiego stanu, w jakim byłyby drogi, gdybyśmy przez cały ten czas poprzestawali na zalewaniu w nich dziur smołówką i zasypywaniu ich gruzem. Polska demokracja ciągle jest przejezdna – w tym sensie, że potrafi jeszcze spowodować pokojową wymianę rządzącej elity. To jest dobre i ważne, bo pozwala rozładować część narastających napięć. Ale nie prowadzi do rozwiązywania problemów. A może je pogłębia.

Polityka 22.2015 (3011) z dnia 26.05.2015; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Paciorki i perkaliki"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną