Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Szuflada z Biblią i poezją

Intelektualistom w polityce jest łatwiej w czasach ekstremalnych, w czasach „normalnych” łatwiej się potknąć

Mirosław Gryń / Polityka
O związkach intelektualistów i polityki – mówi filozof, teolog, publicysta Jarosław Makowski.
Jarosław Makowski.Materiały prywatne Jarosław Makowski.
Okładka czerwcowego wydania miesięcznika ZNAK.materiały prasowe Okładka czerwcowego wydania miesięcznika ZNAK.

Fragment rozmowy opublikowanej w najnowszym wydaniu miesięcznika „Znak”»

Czuje się Pan intelektualistą zaangażowanym?
Tak, choć wiem też, że formuła intelektualisty zaangażowanego ma w Europie Środkowo-Wschodniej swój szczególny ciężar. Przywołuje na myśl wielkie postacie: Václava Havla, Bronisława Geremka, Jacka Kuronia, Adama Michnika… Odnoszę wrażenie, że intelektualista w przestrzeni publicznej to dziś byt wyjątkowy, przypominający nieco ostatniego Mohikanina.

Dlaczego tak jest?
Paradoksalnie, intelektualistom w polityce jest łatwiej w czasach ekstremalnych, kiedy trzeba głosić idee, wyznaczać kierunki, dawać ludziom nadzieję. W czasach „normalnych”, gdy polityka sprowadza się do zarządzania i partyjnej rywalizacji, intelektualiście łatwiej się potknąć. W brutalnej grze sprowadzonej do liczenia szabel i leninowskiego pytania „kto kogo?” część intelektualistów nigdy się nie odnajdzie.

Mieliśmy jednak w polskiej polityce ostatnich lat co najmniej kilku ciekawych intelektualistów w różnych obozach politycznych: Jarosława Gowina, Zdzisława Krasnodębskiego, Ryszarda Legutkę, Bartłomieja Sienkiewicza czy Pawła Śpiewaka. Czy oni właśnie „potknęli się na polityce”?
Zastanawiam się: czy ci ważni i zasłużeni intelektualiści zmienili politykę, czy raczej polityka zmieniła ich? Obawiam się, że to drugie.

Reprezentują oni trzy drogi. Pierwsza to droga intelektualisty-idealisty, który po wejściu do polityki dostrzega, że jest w niej właśnie ostatnim Mohikaninem, i rozczarowany, decyduje się zwrócić bilet. To historia Pawła Śpiewaka. Druga droga to losy Ryszarda Legutki i Zdzisława Krasnodębskiego, którzy – tak mi się wydaje – postanowili zawiesić myślenie na kołku i stać się częścią jednomyślnego partyjnego chóru. Trzeci typ zaś to osoby, które nie sprawdziły się w 100 proc., kiedy już po władzę sięgnęły. To przykład choćby mojego kolegi Jarosława Gowina, który – gdy usiadł za ministerialnymi sterami – nie potrafił w pełni wykorzystać posiadanych narzędzi, by zmieniać rzeczywistość. Podobnie było z Jerzym Hausnerem, który próbował zrealizować swój wielki plan reform, ale w toku politycznej gry z całego planu pozostało jedynie rozczarowanie samego profesora. Intelektualiści często są przekonani o własnej słuszności, więc konieczność zawierania daleko idących kompromisów prowadzi ich do frustracji. A polityka, na nieszczęście dla nich, a na szczęście dla społeczeństwa, to sztuka zawierania kompromisów.

Może zatem w „normalnych czasach” intelektualiści powinni się trzymać z dala od polityki?
Mimo iż nie zawsze radzą sobie w partyjnej grze, to z całą pewnością potrzebni są nam ludzie, którzy potrafią definiować polskie sprawy publiczne w dłuższej perspektywie. Politycy-intelektualiści, którzy nie pozwolą sprowadzić rządzenia tylko do zarządzania.

Żyjemy w czasach niepewności. Mieliśmy w Polsce trochę oddechu, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej w 2004 r. i przez chwilę poczuliśmy, że słynna teza debaty Francisa Fukuyamy o końcu historii staje się faktem. Dziś za sprawą globalnego kryzysu finansowego oraz geopolitycznego za naszą wschodnią granicą zobaczyliśmy, że historia powraca, a my wcale nie jesteśmy tak bezpieczni i nie możemy się cieszyć takim komfortem życia, jak się nam dotąd wydawało. Doświadczamy dziś końca dotychczasowego świata i potrzebujemy intelektualistów, którzy nam ten nowy świat zdołają opowiedzieć.

Widać to już w państwach dotkniętych kryzysem, w Hiszpanii i w Grecji, gdzie wśród liderów nowych sił politycznych jest wiele osób związanych z uniwersytetami. Przykładem jest choćby Pablo Iglesias, profesor nauk politycznych i szef ugrupowania Podemos. Trzeba wyjść poza utarte schematy. A odwaga działania bierze się z odwagi myślenia.

Ostatnim polskim stanem wyjątkowym, który wymógł, aby to intelektualiści przejęli rządy, była transformacja z 1989 r. Przy okazji obchodów 25. rocznicy III RP powróciły zarzuty mówiące o brutalności rynkowych reform. Czy sądzi Pan, że polscy intelektualiści zdali wówczas swój historyczny egzamin?
Przestrzegam przed pochopnymi ocenami. Jeśli pytamy, czy można było to zrobić lepiej – tak. Gdy jednak przyglądamy się, co udało się osiągnąć w wyniku tego nadzwyczajnego sojuszu robotników i intelektualistów, to odpowiadam też: tak, zdali egzamin. Widzimy to, porównując Polskę z innymi krajami, które w 1989 r. były na podobnym poziomie rozwoju – Bułgarią, Rumunią, nie mówiąc o pogrążonej w kryzysie Ukrainie – a zostały przez nas wyprzedzone. Polska jest w UE i w NATO, jest krajem ze stabilną gospodarką i przewidywalnym ładem społecznym. Ci, którzy przyłożyli rękę do tej zmiany, mogą z dumą patrzeć w lustro.

Niektórzy jednak, gdy w to lustro spojrzą, mówią: „Byliśmy głupi”. Tak jak Marcin Król w znanym wywiadzie opublikowanym przed rokiem na łamach „Gazety Wyborczej”.
Tak, „byliśmy głupi” w tym sensie, że z trzech republikańskich wartości – wolności, równości i braterstwa – zupełnie zapoznaliśmy braterstwo. Tak rozumiem zarówno wyznanie Marcina Króla, jak i gorzki rachunek Karola Modzelewskiego. W momencie gdy Solidarność dała nam wolność, uznaliśmy, że nie potrzebujemy solidarności przez małe „s”. A o potrzebie takiej właśnie solidarności mówił ks. Józef Tischner: „Jeden drugiego brzemiona noście” – przypominał słowa św. Pawła. I tłumaczył dalej: jeden z drugim, a nie jeden przeciw drugiemu. Gdyby w czasach transformacji solidarność była tak samo silną osią relacji międzyludzkich jak w schyłkowych latach komunizmu, nasz sukces – i jako dobrego państwa, i jako przyzwoitego społeczeństwa – byłby jeszcze większy. Być może ci, którzy nie byli beneficjentami transformacji, nie myśleliby o III RP z takim żalem, z jakim dziś o niej myślą. Nie mówiliby o zdradzie klerków. Ale z pewnością fakt, że brutalność wolnorynkowych reform, które dotknęły najmniej uprzywilejowanych, była osłaniana przez intelektualistów, zachwiał ich społeczny autorytet.

Bliska jest mi zasada Jacka Kuronia: „Gdy widzę, że dzieje się człowiekowi niesprawiedliwość, staję po jego stronie”. Transformacji towarzyszyły wartości, takie jak: autonomia, wolność, konkurencyjność. Mówiono: „Musisz być kowalem własnego losu”. Niewiele tam było miejsca na troskę o najsłabszych, współdziałanie, społeczną odpowiedzialność.

Czy nie sądzi Pan, że aksjologiczne zaplecze transformacji kształtowali również ludzie tacy jak ks. Józef Tischner, do którego często Pan nawiązuje i o którym napisał książkę pt. Wariacje Tischnerowskie? Padały zarzuty, że w latach 90. porzucił „etykę solidarności” na rzecz rozważań o „nieszczęsnym darze wolności”, figurze homo sovieticusa i „klientach komunizmu”, którzy stali się roszczeniowymi „klientami kapitalizmu”.
Z dzisiejszej perspektywy można uznać te określenia za zbyt brutalne. Po dobie kolektywizmu nastąpiło też zrozumiałe przechylenie na rzecz indywidualizmu. Myślę, że w latach 90. rola Tischnera jako intelektualisty polegała jednak na czymś innym. Tischner powtarzał, że nie wyobraża sobie sfery publicznej bez etosu. On chciał budować „kapitalizm z ludzką twarzą”. Posługiwał się językiem wartości dialogicznych, a nie rywalizacji. Powtarzał, że jest „myślicielem Sarmatów”, ponieważ chce ratować nadzieję Polaków. A nadzieja nie jest kategorią ani polityczną, ani ekonomiczną. Tischner pokazywał też, że bycie intelektualistą jest związane z konkretną społecznością. Mógł być myślicielem europejskim, spierać się z Gadamerem i Ricoeurem o Hegla, ale wybrał ludzi mieszkających obok niego. Dla mnie rola Tischnera w polskiej tradycji jest nie do przecenienia. To on pokazał, że intelektualista w sferze publicznej powinien mówić o wartościach. Wielu liberałów i ludzi lewicy boi się o nich wspominać, bo ten język został skolonizowany przez prawicę. A to jest błąd.(…)

Fragment rozmowy opublikowanej w najnowszym wydaniu miesięcznika „Znak”»

Jarosław Makowski – filozof, teolog i publicysta, były redaktor „Tygodnika Powszechnego” i dyrektor Instytutu Obywatelskiego, od 2014 r. radny sejmiku śląskiego V kadencji. W serwisie POLITYKA.PL prowadzi bloga „Niebo w płomieniach”.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną