Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Człowiek nadziei i wolności

Ksiądz Józef Tischner – człowiek nadziei i wolności

Ks. prof. Józef Tischner (1931–2000). Ks. prof. Józef Tischner (1931–2000). Wojciech Druszcz / Agencja Gazeta
Czy gdyby żył, wróciłby do swojego wielkiego tematu, czyli godności ludzkiej pracy? A może zająłby się inną swoją idee fixe: wykorzystywaniem (a raczej marnowaniem) odzyskanej wolności?

Choć był duchownym, pod koniec PRL-u i w pierwszych latach Wolnej Polski należał do najważniejszych naszych publicystów, a raczej filozofów politycznych czy po prostu myślicieli. Nie bez powodu Tadeusz Mazowiecki nazwał go diagnostą polskiej duszy.

*

Przypomnijmy tylko pokrótce.

Wydany w 1979 r. poza cenzurą esej „Polski kształt dialogu” był odpowiedzią – dodajmy: dość sceptyczną – na głośną wtedy książkę Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog”, postulującą zbliżenie środowiska lewicującej opozycji antykomunistycznej z tzw. otwartymi katolikami.

Cykl rozważań (a w zasadzie, z racji przystępnego języka, felietonów) „Etyka solidarności” z 1981 r. stał się ideową podbudową ruchu Sierpnia’80 – także po stanie wojennym. Tischner zajął się zwłaszcza sensem ludzkiej pracy i relacjami między pracownikiem a pracodawcą, ale też na przykład znaczeniem godnej płacy.

Nie przez przypadek to tekst Tischnera „Polska jest ojczyzną” otwierał pierwszy – po zawieszeniu 13 grudnia 1981 roku – numer kierowanego przez Jerzego Turowicza „Tygodnika Powszechnego”, który był wówczas jedynym legalnym głosem opozycji. Autor dowodził, że nawet w najgorszych dla kraju czasach da się coś zrobić, ale też pisał pozornie ni stąd ni zowąd: „Ojczyzna to coś więcej niż naród. Nie każdy znajduje ojczyznę w narodzie, z którego pochodzi” i „Nie jest wolny człowiek, który nie potrafi przyznać się do winy. Nie jest wolny naród, który nie potrafi wysłuchać wyznania win i uczynić takiego wyznania. Nic tak nie krępuje wolności, jak wina nienazwana i niewyznana”.

Taki był właśnie styl „kaznodziejstwa” Tischnera: zawsze próbował pokazać złożoność i perspektywę każdej sytuacji, a przede wszystkim uczulał na wynikające z niej niebezpieczeństwa (tu: apoteozy narodu zjednoczonego wówczas pozornie w oporze przeciwko reżimowi gen. Jaruzelskiego). Wskazywał też jednak możliwe szanse.

*

Do intelektualnej prowokacji służyły mu też w istocie słynne, rzucane ni stąd ni zowąd, góralskie dowcipy czy czasem wręcz jędrne, zwłaszcza w ustach duchownego, anegdoty.

Sięgał po nie podczas legendarnych wykładów na Uniwersytecie Jagiellońskim (waliły na nie tłumy – i to nie tylko studentów filozofii), głosząc kazania podczas modnej w intelektualnym środowisku Krakowa mszy w kolegiacie św. Anny (z czasem mu ich zakazano) i podczas prywatnych spotkań.

Ot, choćby kiedy w 1994 r. zaprosił redakcję „Tygodnika Powszechnego” z szefem Jerzym Turowiczem na czele do rodzinnej Łopusznej. Młodsza część zespołu (do której się wówczas i ja zaliczałem) liczyła oczywiście głównie na herbatę po góralsku, podhalański żur i tańce w domu kultury z góralkami. Ale niespodziewanie najważniejsza okazała się msza w tamtejszym drewnianym kościółku. Tuż obok ołtarza śpiewały dziewczęta w góralskich strojach, w pierwszym rzędzie siedział szef oraz najpobożniejsi z redaktorów, a pod ścianami cisnęli się ci, którzy do kościoła mieli dalej.

Tischnerowe kazanie brzmiało zrazu li tylko jako anegdota o podobieństwach między dziennikarstwem a zbójowaniem:

„Istnieje jakieś głębokie pokrewieństwo pomiędzy rzemiosłem zbójeckim a rzemiosłem dziennikarskim. Jak się dobrze przyjrzeć, to rzemiosło podobne, tyle że jedni ciupagami, a drudzy piórami robio. I oto było tak: jak żeś był ze zbójnikiem dobrze, to ci wszystko sło dobrze, ale jak byłeś ze zbójnikiem źle, to niech cie ręka Bosko broni! I z dziennikarzem podobnie: jak żeś z nim dobrze, to dobrze, ale jakeś z nim źle, ej!, to niech cie ręka Bosko broni. (...) I widzimy, jak to jest, kie dziennikarz z kim dobry. Ale jak żeś zły, to mi się przypomino zbójnik Nowobilski z Białki. Kiedy chodził na zbój, to on i inni wypatrywali, na kogo by tu hipnąć. I dziennikarz podobnie: wypatrzuje, na kogo zastawić sieć. I suko słabego punktu, słabego miejsca”.

Nagle jednak kazanie okazało się czymś dużo więcej: „Ale słuchojcie: Kraść - ek krad, ale jek wse hudobnym dał z rabunku. Dziennikarz podobnie: Co sie ta pisało, to się pisało, ale się zawse z mizernego honorarium koniak postawiło. (...) Bić – ek bił, ale się nigde na słabego nie zruwoł. (…) Tak więc trza rzec, że wszystko kończy się na honorze. Sprawa zbójnika i sprawa dziennikarza ta sama: honor”.

I od razu wiadomo było, że Wielebnego (bo tak zawsze mówiliśmy do księdza Tischnera, czując, że wypada unikać powszechnego „tykania”) słucha się nie po to, żeby się pośmiać, ale śmiech jest po to, aby pomyśleć.

I jeszcze jedną cechę miało jego kaznodziejstwo: potrafił znaleźć klucz do każdego słuchacza. Ot przykład: na którejś z wielu towarzyskich imprez w „Tygodniku Powszechnym” jednego z tzw. młodych redaktorów wzięło na filozoficzne dywagacje. Na co dzień chodził, by tak rzec, po obrzeżach Kościoła, ale że teraz ze łba mu się dymiło, zaczął pytać Wielebnego o wiarę, Boga i Absolut. Tischner zaś, z nieodmiennie dobrotliwym uśmiechem, zagadał z góralska: „Cały świat jest boski. I góry som boskie, i kwiotecki boskie, i żyjątka. Ale ty się tym nie trap, Bereś. Ty mos wiedzieć tylko tyle: świat jest boski, ale dziewcęta som nase”.

Dlatego sprowadzanie Tischnera do dowcipów i góralszczyzny jest tyleż żenującym błędem, co grozi zbanalizowaniem jego dorobku.

*

Z kolei po Czerwcu’89 dyskusję wzbudzały choćby jego analizy pozostałości w polskich umysłach mentalności homo sovieticus czy bezcenne opisy poziomu rodzimego Kościoła i jego nieprzygotowania do współczesnych wyzwań.

Kwestionował choćby schemat, że w czasach PRL Polacy jak jeden mąż bohatersko walczyli z grupą nasłanych z Moskwy zdrajców. Sugerował na dodatek, że największym niebezpieczeństwem komunizmu było to, że chcąc nie chcąc wszyscy żyjący w tym systemie nim – oczywiście w różnym stopniu – nasiąkli.

Symbolem jego poważnych – i najczęściej mocno krytycznych – diagnoz poziomu polskiego Kościoła stało się sławne (i trafne skądinąd) zdanie: „Nie znam nikogo, kto by stracił wiarę po lekturze dzieł Marksa, ale znam kilku takich, którzy stracili ją po kontakcie z własnym proboszczem”.

To wtedy stał się w kościelnym środowisku wrogiem nr 1. Nie pomagało uznanie, jakim cieszył się ze strony starego przyjaciela Jana Pawła II. Na łamach gazet z nagłówkiem „katolickie” określany bywał jako „tzw. ksiądz”. Nawet kiedy złożony był śmiertelną chorobą, dostawał od kolegów w sutannach obelżywe listy z jak najgorszymi życzeniami.

Ale bodaj najpoważniejsza spośród jego społecznych diagnoz dotyczyła nieprzygotowania Polaków – m.in. w efekcie lat zaborów, okupacji i doświadczenia totalitarnego wreszcie – do życia w wolności i korzystania z niej. Jeden z tekstów na ten temat zatytułował przenikliwie „Nieszczęsny dar wolności”.

Już na samym początku Wolnej Polski pytał: „Czyżby to, o co tak długo walczyliśmy, było dla nas zapowiedzią samego tylko piekła?”. Wielu rodaków bowiem za przyczynę wszelkich plag współczesności – konsumpcjonizmu, aborcji, pornografii, korupcji, sporów wśród polityków – uznało właśnie wolność. Ona też ma sprawiać, że „wszędzie panoszą się komuniści” i „są obrażane uczucia ludzi wierzących”.

Tischner zauważał: „Powoli, niepostrzeżenie wina wolności staje się większa niż wina komunizmu”. Co gorsza, „nasz lęk przed wolnością staje się większy niż lęk przed przemocą”.

*

Józef Tischner zmarł po długiej chorobie 28 czerwca 2000 roku. W łopuśniańskim cmentarzu i okolicznych łąkach żegnały go tysiące żałobników.

Inaczej brzmiała grana przez dziesiątki góralskich kapel „Nuta o ślebodzie”.

*

Naturalnie w przypadku takich ludzi zawsze kusi pytanie: jak oceniliby dzisiejszą sytuację?

Czy więc Tischner, gdyby żył, wróciłby dziś do swojego wielkiego tematu, czyli godności ludzkiej pracy? A może zająłby się inną swoją idee fixe: wykorzystywaniem (a raczej marnowaniem) odzyskanej wolności?

Każda odpowiedź zawsze byłaby jednak uzurpacją. Uczciwiej jest przypomnieć rozmaite dawne obserwacje Tischnera i na nich budować analogie i wnioski.

Pisał m.in.: „Homo sovieticus to gatunek budzący podziw. (…) Można go było poznać po szczególnym typie nieodpowiedzialności, która nie była prostym brakiem odpowiedzialności, lecz nieodpowiedzialnością pozytywną – nieodpowiedzialnością z pretensjami. Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy, przesycony świadomością nieszczęścia, niezdolny do poświęcenia siebie”.

Wskazywał na możliwe mielizny współczesnej demokracji. Pisał choćby: „Są w polityce ludzie, którzy mają poczucie rzeczywistości i dróg prowadzących do jej polepszenia. Są i tacy ze skłonnością do tworzenia mitów i baśni. Mity są bardzo piękne i pocieszające, ale nic z nich nie wynika. Najbardziej niebezpieczny w życiu społecznym jest człowiek, który wpada do zimnej wody i nie zauważa, że jest zimno, albo wpada pod pociąg, a zdaje mu się, że jest pod ciepłą pierzyną. Dla takich ludzi propaganda i puste słowa są ważniejsze od tego, co widzą wokół siebie”.

Przypominając ostrzeżenie sformułowane przez Ericha Fromma – że ludzie chętnie uciekają od wolności i „sami, bez przymusu, wybierają sobie Hitlera” – komentował z goryczą: „Kiedy przed laty czytaliśmy tę książkę, mówiliśmy sobie: nie my. My, Polacy, umieraliśmy za wolność”.

Ale jako człowiek pełen dobroci i zwykłej radości z życia podsumowywał: „Świat stoi na opak. Nie jest dobrze. Ale co by miało być tak całkiem źle, to tyz nie powiem”.

Bo to nadzieja, prócz wolności, była kluczowym elementem jego myślenia.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną