Tym razem biskup Stanisław Gądecki nie tylko podtrzymuje „negatywny osąd moralny sztucznego zapłodnienia”. Zajmuje się także zasadami stosunków między związkami wyznaniowymi a państwem. W tej materii oskarża w praktyce Bronisława Komorowskiego o naruszenie konstytucji. Stwierdza bowiem, że w Polsce „niejednokrotnie brakowało i dalej brakuje” zakładanego w ustawie zasadniczej „współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego”. Dowodem ma być m.in. ustawa o in vitro.
Równocześnie jednak purpurat nie odnosi się jakoś do dwóch innych występujących w zapisach konstytucji wyznaczników tych relacji: poszanowania autonomii oraz wzajemnej niezależności państwa i kościołów. Nie komentuje choćby bliskich szantażowi gróźb o wykluczeniu ze wspólnoty Kościoła, które niektórzy jego konfratrzy w sutannach kierowali wobec parlamentarzystów opowiadających się za sporną ustawą.
Biskup zarzuca prezydentowi, że podpisał ustawę, choć sam dostrzega jej słabości. Znowu jednak nie bierze pod uwagę, że dzięki jej uchwaleniu uregulowana zostaje wreszcie niebywale ważna i delikatna sfera rzeczywistości, w której panowała dotąd wolna amerykanka. Nie mówiąc o tym, że nowe przepisy wprowadzają karalność niszczenia zarodków i zakaz używania ich do doświadczeń.
Podobnych przemilczeń – by nie rzec: manipulacji – oraz świadomych albo wynikających z niewiedzy przeinaczeń w biskupim liście jest więcej. Niektóre świadczą o kompletnym niezrozumieniu bądź lekceważeniu przez hierarchę podstaw demokracji, która wydawała się przecież wartością oczywistą.
Tym bardziej zasadne staje się pytanie o przyczyny takiej postawy rodzimych hierarchów. A zwłaszcza ich absolutnej niechęci do zrozumienia, że choć misją i prawem związków wyznaniowych jest krzewienie preferowanych poglądów etycznych, to nie powinny one próbować używać do tego prawa i instytucji państwa – zarówno z szacunku dla reguł wolności i demokracji właśnie, jak i dla swojego dobrze rozumianego dobra.
Wśród powodów owej miłości polskich purpuratów do „środków bogatych” (bo tak także w kościelnym języku nazywa się preferowanie przepisów prawa miast duszpasterskiego kształtowania sumień wiernych) uderza jeden. Otóż rodzimy Kościół katolicki na całego wykorzystuje podatność samych polityków na naciski z jego strony.
Niegdyś, na początku III RP, uległość ta wynikała zwłaszcza z pamięci o zasługach duchownych w czasach PRL. Ostatnio w grę wchodzi głównie kalkulacja dotycząca wyborczego poparcia proboszczów, biskupów czy katolickich mediów. W efekcie także wielu polityków wynikającą z konstytucji powinność współdziałania z kościołami (nie tylko katolickim) rozumie jako obowiązek zastosowania się do ich żądań. Okazja prowadzi do eskalacji żądań. Koło się zamyka, a karuzela tylko nakręca.
PS Osobną kwestią jest coraz ostrzejszy ton kościelnych połajanek. Z ust hierarchów padały już sugestie wykluczenia z Kościoła tych parlamentarzystów, którzy nie zagłosują po ich myśli. Teraz w ledwo zawoalowany sposób obrażany jest urząd prezydenta.
Kto choć trochę zna charakterystyczną stylistykę, wie, że zakończenie listu zwrotem „z należnym szacunkiem” oznacza w rzeczywistości jego brak. A tak właśnie podpisał swoją epistołę do Prezydenta bp Gądecki.