Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lewica wybiera życie

Polska pełna sprzeczności: konserwatywne prawo i liberalne społeczeństwo

Czy któryś ksiądz albo nawet fanatyczny polityk realnie zainteresował się podziemiem aborcyjnym? Czy któryś ksiądz albo nawet fanatyczny polityk realnie zainteresował się podziemiem aborcyjnym? Krzysztof Wójcik / Forum
Sukces partii lewicowej w Polsce jest niemożliwy. Ale lewica skazana jest na zwycięstwo. Wyjaśnijmy po kolei, dlaczego te stwierdzenia nie są sprzeczne.
Sławomir SierakowskiLeszek Zych/Polityka Sławomir Sierakowski

Kolebką polskiego parlamentaryzmu i pierwszą szkołą demokracji było Międzywojnie. W zbiorowej pamięci mocno zapisała się Polska Partia Socjalistyczna, ale mało kto tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że to ugrupowanie nie tylko nigdy nie rządziło, ale nie było w stanie zdobyć więcej niż 13 proc. głosów. A więc właściwie tyle, ile wyśmiewane 8–13 proc. zdobywane przez SLD w kilku ostatnich elekcjach, które powodowały wyrzucenie ówczesnych przewodniczących.

W kraju przeczołganym przez historię, z ukształtowaną przez martyrologię i powstania tożsamością „wojskową”, który wolności szukać miał szanse tylko w Kościele, bardzo ciężko zakorzenia się inny system wartości. Dlatego te marne 13 proc. to jest najlepszy w historii Polski wynik wyborczy lewicy, wobec której nie można mieć wątpliwości, że była lewicą. Nie trzeba być przesadnie pryncypialnym, żeby wobec każdego z pozostałych wcieleń socjaldemokracji zgłosić poważne kontrargumenty. Wyniki PZPR były fałszowane, a partia zbudowała system niedemokratyczny, w którym nigdy prawdziwa weryfikacja poparcia nie mogła się dokonać.

Leszkowi Millerowi i innym przywódcom SLD na pewno udało się w znacznym stopniu zerwać z tradycjami autorytarnej poprzedniczki i odnaleźć na scenie politycznej III RP nie gorzej niż innym partiom. Bezdyskusyjnymi osiągnięciami były skuteczna współrealizacja strategicznych celów Polski, czyli wstąpienia do NATO i Unii Europejskiej oraz dobre zakorzenienie Polski w strukturach Zachodu. Nie ma wątpliwości, że historia oceni Kwaśniewskiego, Millera, Cimoszewicza i pozostałych polityków SLD jako bardzo dobrych patriotów, zasłużonych dla polskiej państwowości.

Nie oceni ich jednak jako twórców nowoczesnej socjaldemokracji. I właściwie nie ma co robić im specjalnie z tego powodu zarzutu. Wybory biograficzne, które zdeterminowały ich późniejsze miejsce na scenie politycznej, dokonywały się na niedemokratycznej mapie ideologicznej. Zupełnie innej niż ta w Międzywojniu albo wówczas na Zachodzie, albo dzisiejsza. Nie lewicowość była w nich najistotniejsza. To raczej historia posadziła ich po 1989 r. na krzesłach ustawionych po lewej stronie parlamentu, niż oni sami mogli je sobie wybrać.

I nic dziwnego, że z tą przyprawioną lewicowością politycy SdRP i SLD raczej się męczyli. W dobrej wierze próbowali ten kostium nosić, ale ciągle się na nich gdzieś rozciągał i odpadał. Spotykała ich za to krytyka, w której wytykano im działania zaprzeczające socjaldemokratycznej wizji polityki. Ani fascynacja podatkiem liniowym, ani klepanie po pupie asystentek nie mieściły się w kanonie nowoczesnej lewicowości. Ludzie Sojuszu byli mniej więcej tacy sami jak politycy AWS czy PiS albo PO. I inni zresztą być nie chcieli. Przełomowy moment ich biografii polegał przecież na walce z elitami Solidarności o uznanie za równoprawnych uczestników życia politycznego. To były wielkie starania o to, żeby się właśnie nie różnić, a nie żeby pokazać odmienność w programie, języku czy obyczajach.

Nie pomogło na pewno to, że od początku byli obijani ostro pałką antykomunistyczną, co jednych mobilizowało jeszcze bardziej do zaprzyjaźniania i upodabniania do elit solidarnościowych (jak Aleksander Kwaśniewski czy Włodzimierz Cimoszewicz), a w innych wywoływało godnościowe reakcje i wbijało mocniej w tożsamość postkomunistyczną (Leszek Miller). Tak utrwalił się podział, który z nowoczesną demokratyczną polityką nie miał wiele wspólnego.

Wtedy przyszła do polskiej polityki globalizacja. Nasze problemy zaczęły być częścią kłopotów z politycznością, jakie przeżywał Zachód. Stale malejący od kilku dekad wpływ państw na własne gospodarki, które przestawały być własne, postawił polityków w kłopotliwej sytuacji. Spierać się dalej trzeba, ale gdy przychodziło do rządzenia, to odróżnić się w polityce gospodarczej od konkurenta można chyba tylko tak, że się coś zepsuje, a nie zrobi inaczej. Co może przedsięwziąć choćby taki minister finansów, mając naprzeciwko siebie rynki finansowe, korporacje, agencje ratingowe, nie licząc MFW i EBC?

Dlatego możliwe jest, że trzy najbardziej konkurencyjne partie robiły przez okres swoich rządów mniej więcej to samo, a wszystkie różnice w ich działaniu wynikały głównie ze zmieniających się okoliczności, a nie własnej inwencji. Jeśli zestawić deklaracje partii z tym, co realizowały, dostaniemy serię paradoksów. Platforma miała w programie podatek liniowy, ale to SLD wprowadził go dla firm, a PiS, w praktyce, dla obywateli (98,5 proc. Polaków płaci 18 proc. PIT) i tylko samo PO nic w tej sprawie nie zrobiło. O poglądach Donalda Tuska decydowała globalizacja, dlatego zaczął jako liberał, do władzy doszedł, nazywając się już konserwatystą, a odchodził, przedstawiając się jako socjaldemokrata. To pomieszanie języków nie jest jakimś chytrym planem polityków, ale chytrym rozumem globalizacji, która wszędzie zaciera różnice między lewicą i prawicą.

Przy czym globalizacja wcale nie zatrzymuje się na neutralnym środku. Niezrównoważona żadną zintegrowaną polityką ponadnarodową umożliwia bogacenie się bogatym i wyzyskiwanie biednych, co powinno teoretycznie stwarzać szanse lewicowej partii. Jednocześnie jednak odbiera jej pole ruchu w zamkniętej przestrzeni państwa narodowego, stawiając przed tragicznym wyborem: zaprzeczyć swojemu programowi i wygrać czy trwać przy swoim i przegrać. To jest właśnie ta niemożliwość zawarta w pierwszej tezie. Dziś żadna partia lewicowa nie ma szans wygrać wyborów z lewicowym programem i utrzymać się u władzy, realizując go.

Dla wielu, którzy wierzą w sens polityki partyjnej, ostatnią nadzieją są grecka Syriza i hiszpańskie Podemos, dwa najnowsze projekty lewicy. Poddana zewnętrznej presji Syriza realizuje przeciwny do swoich poglądów program gospodarczy, na krytyce którego doszła do władzy. Nic jej nie dało referendum i poparcie społeczeństwa, program działania rządowi Grecji podyktowały zagraniczne instytucje finansowe. Podemos traci dziś poparcie z równą szybkością, z jaką tracą nadzieje jego wyborcy, że spotka go inny los niż Syrizę. Zwolennicy Podemos patrzą dziś, jak w kolebce demokracji skrajna lewica realizuje skrajnie prawicowy ekonomicznie program – oto miara niemożliwości realnej polityki partyjnej w dzisiejszych czasach.

Skoro jest tak źle, to dlaczego uważam, że jest tak dobrze i to jeszcze w Polsce? Jeśli pierwsza teza jest prawdziwa, to znaczy, że system partyjny jest niewydolny, gdy chodzi o budowanie agendy politycznej, czyli zestawu dominujących przekonań, wokół których orientuje się życie polityczne. Jakie tematy dziś krążą w polityce? W gospodarce trzy najpopularniejsze to: ograniczenie umów śmieciowych, podniesienie kwoty wolnej od opodatkowania, rozwój żłobków i przedszkoli. Wszystkie są postulatami jednoznacznie lewicowymi. Co więcej, partie się tu nie różnią. Tak jak nie różniły się za bardzo, gdy dominowały przeciwne przekonania, czyli uelastycznienie rynku pracy, obniżanie podatków najbogatszym, prywatyzacja dóbr publicznych.

Najciekawsze jednak jest to, kto wyznacza trend partiom, a trend wyznaczany jest dziś z zewnątrz. Partie są zupełnie reaktywne i idą za, a nie przed najpopularniejszymi opiniami. W świecie naukowym i medialnym najbardziej słucha się dziś Paula Krugmana, Josepha Stiglitza czy Daniego Rodrika, czyli ekonomistów lewicowych. Rekordy popularności bije Thomas Piketty, którego reklamuje nawet Jarosław Kaczyński (zobacz czytelniku, bo to urocze). To przygotowuje zmianę na przyszłość, bo takie postulaty, jak podatek Tobina (od transakcji na rynkach finansowych) czy wspólna polityka fiskalna, w bliskiej przyszłości nie mają szans na realizację. Ale powoli zmieniają sposób myślenia, za którym pójdzie może i polityka. Póki co realizacja prospołecznej polityki wychodzi w sensie programowym od sfery pozarządowej, a później w dużej mierze jest przez nią realizowana, o ile uda się znaleźć środki i wywrzeć presję na państwo. Tak się dzieje w kulturze, edukacji, walce z dyskryminacją czy polityce społecznej.

Partie reaktywne są także w kwestiach światopoglądowych. Związki partnerskie, in vitro czy prawa kobiet stały się od pewnego czasu przedmiotem sporów partyjnych, bo – tak jak tematy gospodarcze – trafiły tam z zewnątrz. I tu oczywiście nie ma mowy, żeby nagle wszyscy politycy zaczęli mówić lewicowym głosem w naszych domach. Kościół i siedzący mu pod sutanną politycy mogą się pieklić do woli, ale Polacy żyją w coraz bardziej liberalny sposób.

Dlaczego się to nie przekłada na wybory partyjne Polaków? Bo zdążyliśmy się przyzwyczaić, że domeną władzy symbolicznej Kościoła jest sfera publiczna, ale w domach robimy, co chcemy, a księży to wręcz ostentacyjnie nie obchodzi. Czy któryś ksiądz albo nawet fanatyczny polityk realnie zainteresował się podziemiem aborcyjnym? Uchwalono restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, a czy zmniejszyła się od tego liczba aborcji czy nie, to nigdy nie było przedmiotem poważnego zainteresowania polityków czy księży.

W USA regularnie prześladuje się lekarzy, którzy wykonują zabiegi przerywania ciąży, w Polsce to się bardzo rzadko zdarza i budzi raczej powszechne zaskoczenie. W USA ktoś taki jak Bolesław Piecha, czyli wykonawca wielkiej liczby aborcji za czasów PRL, nie miałby żadnych szans nawet na członkostwo w Partii Republikańskiej, a u nas może być liderem PiS w dziedzinie... zdrowia i ratowania życia. Jest przecież według oficjalnej doktryny Kościoła seryjnym mordercą. Wyobraźcie sobie taką wypowiedź kolegi z PiS albo jego wyborcy: „No wiesz bracie, zabiłeś kilka przedszkoli dzieci, sam Breivik mógłby się od ciebie uczyć. Ale było, minęło, nie ma o czym mówić, chodź z nami”.

To działa w obie strony. PO, która nic nie zrobiła dla praw gejów, miała zawsze ich największe poparcie. Nie dziwi, że 76 proc. Polaków popiera in vitro, a ponad 50 proc. wybiera na prezydenta przeciwnika in vitro. Tematu sztucznego zapłodnienia zresztą wcześniej w ogóle nie było. Który senator PiS czy PO wyruszył 10 czy 15 lat temu na poszukiwanie chorych na „zespół ocaleńca”? Prawdziwa linia polskiego konserwatyzmu brzmi więc: „Urzędy nasze, domy wasze”.

W statystykach deklaracji może wychodzi, że większość młodzieży to konserwatyści. I co z tego, jeśli jednocześnie młodzież żyje coraz bardziej liberalnie. Stale spada liczba kapłańskich powołań, podobnie jak procent uczestniczących w praktykach religijnych, natomiast rośnie poparcie dla metody in vitro, związków partnerskich, praw kobiet itd. Kierunek tu jest jednoznaczny. Kościół i prawica mogą dyktować w Polsce prawo, ale nie decydują już o życiu. W efekcie mamy konserwatywne prawo i liberalne społeczeństwo.

A ja z dwojga złego: partie lewicowe realizujące prawicowy program czy partie prawicowe realizujące lewicowy program, wolę oczywiście to drugie. Tak jak z dwojga: prawo czy życie, niech sobie prawica bierze prawo, a my życie.

***

Sławomir Sierakowski – lewicowy aktywista, absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na UW (w ramach których studiował socjologię, filozofię i ekonomię) i stypendysta na Uniwersytetach Princeton, Yale, Harvard. Twórca i redaktor naczelny „Krytyki Politycznej”, publicysta „The New York Times” i prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego.

Polityka 32.2015 (3021) z dnia 04.08.2015; Społeczeństwo; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Lewica wybiera życie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną