Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polska szarża wakacyjna, czyli jak ginąć, to bezmyślnie

Nad rzekami i jeziorami – nasz sport narodowy – czyli skoki do wody na tzw. główkę. Nad rzekami i jeziorami – nasz sport narodowy – czyli skoki do wody na tzw. główkę. Marcin Grabski / Flickr CC by 2.0
Nie udar, nie odwodnienie czy przegrzanie, ale jazda samochodem po niby bezpiecznych autostradach i pływanie po spokojnym morzu czy wysychających rzekach – najbardziej zagrażają teraz życiu wypoczywających Polaków.

Taki przynajmniej można wysnuć wniosek, śledząc internet. Rzecz ociera się o paradoks, ale zestawienia policji mówią same za siebie. W miniony weekend (piątek–niedziela) na drogach zginęło 20 osób. Dużo?

Zależy od osobistej wrażliwości. Dla mnie dużo. Ale jeszcze więcej straciło w tym czasie życie w sposób – rzec można – bardziej banalny. 42 ofiary utonięć to liczba, która musi działać na wyobraźnię. Tym mocniej, gdy zsumuje się obie liczby. Gdyby to był efekt zamachu albo nawet wywołanych upałem udarów, bylibyśmy wstrząśnięci. Ale podróżując na wakacje, wracając z imprezy, jadąc do znajomych, kąpiąc się w jeziorze czy żeglując? Cóż, zdarza się. Bywa.

Wykonując dość bezpieczne czynności, które w normalnych warunkach nie powinny kończyć się tragicznie, zginęły dwie szkolne klasy. Zaskoczenie jest jak najbardziej na miejscu – przecież drogi mamy coraz lepsze, strzeżonych kąpielisk przybywa i wystarcza dla wszystkich, a nawet jeśli nie, to nie żyjemy na przylądku Horn, a nasze rzeki to nie żadne Amazonki i Nile czy alpejskie żywioły. A mimo to – tyle niepotrzebnych tragedii, zapewne wielu z udziałem ludzi utalentowanych, pracowitych, lubianych, niezbędnych bliskim, potrzebnych całemu społeczeństwu. Od lat Polska nie potrafi sobie poradzić z tym problemem, który urasta do jakiejś cywilizacyjnej plagi, negatywnie wyróżniającej nas na tle Europy.

Odpowiedzi na pytanie, dlaczego giniemy w tak bezsensowny sposób, nie trzeba szukać zbyt daleko. Wystarczy wybrać się nad morze. Nie, nie sfatygowaną „krajówką”, ale nowiutką autostradą. I koniecznie w weekend.

Zobaczymy sznur aut, z przewagą tych w kolorze metalik i dwoma rurami z tyłu, sunący lewym pasem, zderzak w zderzak, z prędkością bliską tej, określanej fachowo: „szafa się zamyka”. Sznur niekiedy wije się jak wąż, gdy wyprzedza fajtłapo-maruderów raz z prawej, raz z lewej strony. Sznur czasem zwalnia w najmniej oczekiwanym momencie, czasem staje dęba, gdy wpadnie na przeszkodę, np. w postaci tira wyprzedzającego innego tira. Zasadniczo jednak wściekle pędzi, błyskając światłami i spychając na bok tych, którzy wolą wolniej.

Adrenalina musi mocno pulsować w żyłach, bo u celu jest przesiadka na skuter wodny, który z rykiem silnika gna, gdzie oczy poniosą. Jest oczywiście jeszcze opcja bardziej wyrafinowana, czyli żeglowanie, ostro pod wiatr, z widowiskowym przechyłem łodzi. Bez kamizelek, bo to obciachowe i dla mięczaków. A nad rzekami i jeziorami – nasz sport narodowy – czyli skoki do wody na tzw. główkę.

Wszystko robione tak irytująco lekkomyślnie i egoistycznie. Jakby dana każdemu człowiekowi zdolność logicznego myślenia znalazła się w fazie zaniku.

Giniemy więc bezmyślnie, sądząc, że jesteśmy niezniszczalni, że w razie czego ochronią nas poduszki, pasy, kurtyny czy inne techniczne nowinki. A w ostateczności przecież sami damy radę. Śmierć leszczom i frajerom! Chwała silnym kolesiom! Społeczny analfabetyzm – tak to zjawisko chyba należałoby nazwać.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną