Zaczęło się od histerycznej reakcji ubiegającego się o reelekcję prezydenta Bronisława Komorowskiego. Ogłoszony następnego ranka po pierwszej turze głosowania pomysł referendum koncentrował się wokół jednomandatowych okręgów wyborczych i miał być ofertą dla klienteli „konkurenta znikąd” Pawła Kukiza.
Na populistyczną okrasę piarowscy stratedzy z otoczenia ówczesnej głowy państwa dodali pytania o finansowanie ugrupowań politycznych i relacje między podatnikami i fiskusem (zresztą ta akurat kwestia szybko znalazła rozwiązanie ustawodawcze, co tylko potwierdza tezę o doraźności i amatorszczyźnie referendalnej inicjatywy).
Rychło jednak strategię podchwycili inni. I tak PiS domaga się właśnie, by nowy prezydent dopisał do listy referendalnych pytań kwestię obniżenia wieku emerytalnego, obowiązku szkolnego dla sześciolatków oraz własności lasów państwowych. Wniosek firmuje sama Beata Szydło, lansowana przez swą partię na szefową rządu w razie zwycięstwa wyborach.
Pojawiają się jednak co najmniej dwa pytania. Pierwsze dotyczy prawnokonstytucyjnych wątpliwości odnośnie do samej możliwości rozszerzenia listy pytań zarządzonego już przecież referendum. PiS powołuje się wprawdzie na opinie dwóch konstytucjonalistów, które dopuszczają (pod warunkiem zgody Senatu) taką ewentualność, lecz znane są – wcale nieodosobnione, jeśli nie przeważające – opinie, wedle których jest to niedopuszczalne.
Wątpliwość druga jest równie poważna, bo odnosi się do ucieczki od odpowiedzialności szykującej się do przejęcia władzy partii. Otóż jawną kpiną jest, że w propagującym referendum klipie „Obywatele decydują” kandydatka PiS na premiera peroruje, że „Polacy mają prawo decydować o swoim państwie, mają prawo decydować o pracy, o przyszłości swoich dzieci”. Tyle że – upraszczając – za co w takim razie Beata Szydło zamierza, jeśli obejmie posadę szefa rządu, brać pieniądze?
Referendum – jako instytucja demokracji bezpośredniej – powinna być w systemie parlamentarnym traktowana jako coś wyjątkowego. Po to wszak wymyślono demokrację przedstawicielską, by bezpośrednie decyzje na co dzień podejmowali wybrani przez obywateli reprezentanci. Lud zaś wystawia im generalną cenzurkę podczas kolejnych wyborów.
Postulaty rozszerzenia listy referendalnych pytań zgłosili zresztą i inni politycy. Niektórzy (Janusz Palikot) w wyraźnej kontrze – czy też prowokacji – wobec PiS. Inni (Janusz Korwin-Mikke) – by znowu jakoś zaistnieć. Obu przypadków nie warto traktować poważnie – tyle że oba również przyczyniają się do ośmieszania tej zasadnej przecież czasami instytucji ustrojowej. I – podobnie jak poprzednie inicjatywy – są de facto dowodem lekceważenia „ludu”.
Znamienne zresztą, że tak naprawdę mało kto liczy, że do referendalnych urn pójdzie wymagana połowa uprawnionych.