Trzeba przypomnieć, po co jedliśmy tę żabę, zmieniając system ochrony zdrowia. Rząd AWS-UW, z Jerzym Buzkiem jako premierem, włączył zdrowie do tzw. pakietu czterech wielkich reform. Zmian domagali się wszyscy: pacjenci, lekarze i pielęgniarki. W systemie odziedziczonym po PRL pieniądze na opiekę zdrowotną były przydzielane z budżetu państwa. Ale minister zdrowia nigdy nie miał siły przebicia i zawsze dostawał za mało. Placówki medyczne cierpiały na chroniczne niedoinwestowanie. Płace pracowników służby zdrowia tradycyjnie sytuowały się w ogonie budżetówki, lekarzy były wciąż żenujące. Więc głównym postulatem środowisk medycznych było oderwanie pieniędzy na służbę zdrowia od woli polityków, zapewnienie stałego dopływu pieniędzy. Tym większych, im szybciej rozwijać się będzie gospodarka, bo wraz z nią rosnąć miały nasze zarobki.
Pierwotnie składka na zdrowie, odliczana od podatku, miała wynosić 10 proc. zarobków. Żeby jednak skłonić placówki medyczne do bardziej skrzętnego gospodarowania pieniędzmi, obcięto ją do 7,5 proc. Zadbał o to wicepremier Leszek Balcerowicz, który uważał, że łatwy pieniądz demoralizuje. Dziś płacimy 9 proc. i ciągle jest za mało.
Społeczeństwu bardzo podobało się hasło, że w wyniku zmiany dotychczasowego systemu budżetowego na ubezpieczeniowy pieniądze będą „szły za pacjentem”. Było to hasło nowe, dawało nadzieję na poprawę. Następował koniec rejonizacji, czyli przywiązania pacjenta do wyznaczonej przychodni i szpitala. To my, uzbrojeni w prawo wyboru lekarza, mieliśmy decydować, gdzie się leczyć.
Placówki ochrony zdrowia miały nas przyjmować z otwartymi rękami, bo pacjent to przecież pieniądz. Liczono, że skończą się kolejki. Im więcej ludzi przyjmie lekarz czy szpital, tym większe sumy wpłyną do jego kasy.