Już dlatego referendum 6 września 2015 r. można uznać za historyczne. Zwłaszcza że obywatele, jak się zdaje, w tym przypadku posłuchali sugestii fachowców.
Ale zapisze się ono w dziejach rodzimej demokracji także jako kolejny przykład upolitycznienia ważnej przecież instytucji ustrojowej. Symbolem będą już same okoliczności podjęcia przez Bronisława Komorowskiego decyzji o odwołaniu się do woli ludu. Ochotę na jeszcze wyraźniejsze zapisanie się w tej materii na kartach historii miał także obecny prezydent. Jego referendalna inicjatywa, ogłoszona jako jedna z pierwszych po objęciu urzędu, prócz równie istotnego doraźnego kontekstu wyborczego wyróżniała się czysto już instrumentalnym charakterem pytań przedstawionych narodowi.
Szanse Andrzeja Dudy pogrzebali jednak, na szczęście, senatorowie. Dzięki nim budżet co nieco zaoszczędził, a nadto – co istotniejsze – ważna, powtórzmy, instytucja ustrojowa nie została do końca skompromitowana.
Można sobie żartować, lecz skutkiem referendalnej sekwencji mogło być zakorzenienie się w narodzie przekonania, że oto pod powszechne głosowanie mogą być przedstawiane jakiekolwiek kwestie oraz że wyrażona w ten sposób wola ludu ma automatyczną moc sprawczą.
Tymczasem, przynajmniej na gruncie obecnej konstytucji, referenda dotyczyć mogą jedynie spraw o szczególnym znaczeniu dla państwa (nie zaś, jak chciał Andrzej Duda, doraźnej strategii społeczno-ekonomicznej, o której w demokracji przedstawicielskiej decydować winni politycy). Również wprowadzenie referendalnych rozstrzygnięć do praktyki prawnej nie jest wcale proste, ba – nie musi zakończyć się powodzeniem (o ile nie chodzi o zatwierdzenie już przeprowadzonych w parlamencie zmian konstytucji).
Przede wszystkim zaś ta instytucja demokracji bezpośredniej nie powinna być ani narzędziem w walce wyborczej, ani sposobem na uchylanie się polityków od decyzji, które w demokracji parlamentarnej do nich należą i za które mają brać odpowiedzialność (i biorą pieniądze).
Taką lekcją okazał się także przypadek ostatnich polskich referendów.