Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gra w ciemnego luda

Co politycy myślą o wyborcach

„Ciemny lud” ma się nie interesować tym, co właśnie najbardziej interesuje PiS. Ma się skupić na obiecanej kasie. „Ciemny lud” ma się nie interesować tym, co właśnie najbardziej interesuje PiS. Ma się skupić na obiecanej kasie. Andrzej Sidor / Forum
W wielu sondażach bada się, co wyborcy sądzą o politykach. Brakuje takich, które ujawniłyby, co politycy myślą o wyborcach. Sądząc po treści wyborczych obietnic – myślą jak najgorzej.
Jarosław Kaczyński w ostatnim rankingu zaufania ma 17 proc. wskazań, znacznie mniej od Bronisława Komorowskiego i Ewy Kopacz, a nawet od Pawła Kukiza.Jarosław Kubalski/Agencja Gazeta Jarosław Kaczyński w ostatnim rankingu zaufania ma 17 proc. wskazań, znacznie mniej od Bronisława Komorowskiego i Ewy Kopacz, a nawet od Pawła Kukiza.

Artykuł w wersji audio

W tym roku szczególnie często pojawia się opinia, że politycy „traktują wyborców jak idiotów”. Kampania szyta jest tak grubymi nićmi, jak chyba nigdy dotąd. W politycznym obiegu funkcjonuje brawurowe określenie, przypisywane Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, iż dla opinii wyborców „nieważne, czy się robi, czy mówi”. Inna, bardziej znana maksyma, powszechnie kojarzona z dawnym spin doktorem PiS Jackiem Kurskim (choć ten się wypiera), głosi, że „ciemny lud to kupi”.

O tym, jak traktowany jest elektorat, świadczy również nonszalancja politycznych marketingowców, którzy nie ukrywają swoich chwytów i celów, mówiąc o nich bez skrępowania w mediach. Przyznają na przykład, że prezes będzie właśnie „ocieplany” lub „wycofywany”, albo – po drugiej stronie – że Platforma bierze kogoś na listy wyborcze po to, aby pozyskać lewicowy czy konserwatywny elektorat. O przewidywanych reakcjach społeczeństwa mówi się zatem otwartym tekstem, najwyraźniej bez obawy, że społeczeństwo się w tej manipulacji w końcu zorientuje i pokaże gest Kozakiewicza.

Jest nawet gorzej, bo jawnie oceniane są, i to z podziwem, wszystkie chwyty, które świadczą o sprawności kampanijnej i o umiejętności robienia ludzi w balona. Zapytany o to kiedyś jeden z polityków, odpowiedział, że ludzie nie uchronią się przed instrumentalnym przekazem, bo działa tu zasada znana z marketingu komercyjnego, która głosi, że nawet znajomość metod manipulacji nie uodparnia odbiorcy na ich działanie. Politycy zatem mówią tak: manipulujemy tobą, wiemy, że ty wiesz o tym, ale też wiemy, że i tak jesteś wobec tego przekazu uległy. Zwłaszcza że są i inne cechy wyborców, w które wierzą partyjni spece od socjotechniki i zamierzają z nich korzystać. Oto niektóre z nich.

Chwyt wyborczy

Wszystko osobno. Politycy wyraźnie postrzegają swoich odbiorców jako ludzi niemających czasu, ochoty ani możliwości intelektualnych, aby ogarnąć całość sytuacji swojej i kraju, która jest coraz bardziej złożona i skomplikowana. Ich zdaniem ludzie – jak w znanym wierszu Tuwima o „Strasznych mieszczanach” – widzą wszystko osobno: „Staśka, konia, drzewo”. Dlatego można mówić – celują w tym politycy PiS – iż jest naturalne brać setki miliardów z Unii Europejskiej, ale jednocześnie pozostawać „poza jej głównym nurtem”. Że do pogodzenia są wyższe wydatki z budżetu i niższe podatki. Że będzie można się lepiej leczyć, jak pieniądze da budżet, a nie NFZ. Górnicy muszą dobrze zarabiać i nie tracić pracy, ale żaden Polak z tego powodu nie będzie stratny. Szkolnictwo wyższe podniesie swój poziom i młodzi Polacy będą studiować kilka kierunków, ale przecież za naukę obywatel nie będzie płacił ani grosza. Na armię pójdzie o 50 proc. więcej środków, ale nikt tego oczywiście nie odczuje, nikt nie straci. Reanimuje się stocznie, wesprze polski przemysł, stworzy ustawowo milion miejsc pracy, da się 500 zł na dziecko, ale te wydatki nie mają nic wspólnego z podatkami obywateli i ubytkami w budżecie. A także z tym, że te prezenty będą musiały kiedyś spłacać właśnie te dofinansowane przez PiS dzieci.

Można też cofnąć reformę emerytalną „67” do stanu poprzedniego i twierdzić, że nie wpłynie to negatywnie na system finansowy państwa, a nawet na wysokość emerytur. Tak jakby Tusk wprowadził kiedyś tę zmianę nie z konieczności, ale dla kaprysu zrobienia ludziom na złość, za co teraz Platforma może przegrać wybory. Wniesienie przez prezydenta Dudę wniosku o obniżenie wieku emerytalnego, kiedy są jeszcze tylko dwa posiedzenia Sejmu, jest chwytem wyborczym z kategorii najbardziej oczywistych, ale minister w prezydenckiej kancelarii z kamienną twarzą głosi, że nie ma to zupełnie nic wspólnego z wyborami. Tak traktowana jest publiczność. Jak idioci. Ma połknąć wszystko, co się jej podtyka.

Ogólnie – według dominującej retoryki narzuconej przez Andrzeja Dudę i Beatę Szydło – jest możliwe, aby dawać, ale nikomu nie zabierać, a ci, którzy mówią, że czegoś się nie da, to są po prostu źli, nieudolni ludzie. Kryje się pod tym przekonanie, że wyborcy nie są w stanie pojąć istoty budżetu państwa, że traktują go jako kasę bez dna, gdzie każdą dziurę da się jakoś załatać. W końcu od lat słyszą o planowym deficycie, w końcu „jakoś tam” finansowanym. Czy pomysł którejś partii kosztuje 20 mld czy 200 mld, dla wyobraźni wyborców, zdaniem polityków, nie ma to większego znaczenia, bo elektorat tego nie rozumie. W końcu nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Nie obchodzi ich deficyt, grecki scenariusz, przyszłość państwa za 5 czy 10 lat. Dobitnym przykładem takiego myślenia była niedawna reakcja Pawła Kukiza w jednym z programów telewizyjnych, kiedy zapytano go, skąd weźmie pieniądze na realizację swoich obietnic. Wtedy Kukiz, patrząc na przedstawiciela PiS w studiu, odpowiedział: stamtąd, skąd wy.

Osobność myślenia wyborców, na którą liczą politycy, ma szerszy wymiar, co widać zwłaszcza w koncepcji PiS na najbliższe wybory. Osobno, wręcz w nawiasie, mają pozostawać Kaczyński, Macierewicz, Kamiński, Pawłowicz, sojusz z o. Rydzykiem i zamach smoleński, a osobno obiecujący budowanie wspólnoty prezydent Duda czy głosząca ogólną pomyślność Beata Szydło. Mimo że Macierewicz, Kamiński czy Szydło są po równo wiceprezesami PiS i obowiązuje ich ten sam partyjny program. Wyborca ma jednak widzieć oddzielnie 500 zł na dziecko czy milion miejsc pracy, zupełnie bez związku z trzema wybuchami w tupolewie i „wypowiedzeniem wojny” przez Rosję, o czym mówił swego czasu Macierewicz, który – jak twierdzą prawicowe media – może być niedługo ministrem obrony narodowej. Wzorowy, świeżo pozyskany sympatyk centrowy ma się nie wtrącać do tego, co będzie po wyborach, czyli jak Kaczyński zamierza przebudować całe państwo, a może i konstytucję, nie musi czytać długiego programu PiS, bo to nie na jego głowę. Ma tylko przyjmować świeży, cieplutki, socjalny plan tej partii.

Krótka pamięć. Politycy liczą też na kurzą pamięć obywateli, a szczególnie hołubią najmłodszy elektorat, który z natury rzeczy nie pamięta wcześniejszych dokonań i kompromitacji i tego nie docieka, bo nie ma czasu. Zarówno politycy, jak i coraz częściej wyborcy, chcą się rodzić każdego dnia na nowo. Nie ma historii, kontekstu, dawnych wypowiedzi i działań. PiS wobec tego liczy na chwilowe zapomnienie ekscesów IV RP, koalicji z Lepperem i Giertychem, agenta Tomka, awantury lustracyjnej, wizyty u posłanki Beger, prowokacji, insynuacji, wystąpień prezesa, tego wszystkiego, od czego wyborcy uciekli z krzykiem w 2007 r.

A Platforma krzywi się na wspomnienie całego dawnego programu partii: podatków trzy razy 15, likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów czy nawet takiego drobiazgu, jak obiecanego przed laty zniesienia obowiązkowego meldunku. Lewica ma nadzieję, że już nikt nie pamięta, iż Miller chciał kiedyś podatku liniowego, startował z list Samoobrony, a potem założył własną partię, którą następnie porzucił. Palikot chce wymazać fakt, że był kiedyś katolickim radykałem i wydawał kuriozalny tygodnik z Tomaszem Terlikowskim. Gdyby przytoczyć dawne opinie Michała Kamińskiego o Platformie, należałoby go z tego ugrupowania natychmiast dyscyplinarnie wyrzucić, podobnie usunąć z list PO Ludwika Dorna.

Z rozmów z politykami wynika, że oceniają oni pamięć wyborców na rok, najwyżej dwa. Ale też często pada stwierdzenie, że „za dwa miesiące nikt już o tym nie będzie pamiętał”. W czasach internetu, Twittera, Facebooka, możliwości łatwego sterowania wątkami i nastrojami, politycy oraz ich kampanijni doradcy są przekonani, że bardzo obniżyła się zdolność zapamiętania na dłużej czegokolwiek z życia publicznego. Dlatego na zmianę opinii wyznaczają sobie coraz krótsze terminy i wręcz oburzają się na zarzuty, że kilka dni czy tygodni wcześniej mówili co innego.

Destrukcyjna siła

Emocje ważniejsze niż racje. Tak się dzieje, ponieważ politycy wierzą i wiedzą, że tzw. racje merytoryczne nigdy nie wygrają ze społecznymi emocjami. Sztuka zatem polega na tym, by tymi emocjami sterować, by narzucać opinii publicznej takie tematy, które będą podnosić gorączkę i zastępować inne, akurat niewygodne politycznie, kompromitujące czy nudno-poważne. To jest nieustanne polowanie na dobre sformułowanie, na błędy i wpadki konkurentów, to jest poszukiwanie i także wywoływanie takich nastrojów społecznych, na których fali można popłynąć do zwycięstwa. Widać to bardzo wyraźnie w świadomie podsycanej awanturze wokół uchodźców, w sondażach, które pokazują, jak Polacy stają się statystycznie coraz bardziej ksenofobiczni i niechętni, eufemistycznie mówiąc, wobec obcych, innych, którzy będą czegoś od nas chcieli.

Zwłaszcza emocje negatywne mają destrukcyjną siłę, co pokazała kampania prezydencka, a też kłopoty Platformy Obywatelskiej i spadek jej notowań w ostatnim roku. Udało się głównej sile opozycyjnej skumulować wokół Platformy niechęć społeczną, niezadowolenie, rozczarowanie, którym to odczuciom – naturalnym po siedmiu latach panowania i po serii błędów, zaniechań i wpadek rządzących – przydano ideologię i przekuto je w mglisty program wielkiej zmiany. Dopiero do tak wytworzonej emocji przyczepia się niby-racjonalne argumenty. Bez emocji, wytwarzanej tysiącami propagandowych przekazów, byłyby one jednak niczym.

Na bakier z logiką. Podobno wyborcy nie wiedzą, czego chcą, dlatego trzeba im to podpowiedzieć, a przede wszystkim uzmysłowić, czego nie chcą. Ale czemu się dziwić, że politycy wierzą w siłę manipulacji, skoro sondaże dają dużą, pozwalającą myśleć o rządzeniu, przewagę partii, której lider Jarosław Kaczyński w ostatnim rankingu zaufania ma 17 proc. wskazań, znacznie mniej od Bronisława Komorowskiego i Ewy Kopacz, a nawet od Pawła Kukiza. To najbardziej może absurdalny wynik tej kampanii. Wygląda na to, jakby wyborcy najbardziej ufali tym, których nie chcą. Obok widzenia wszystkiego osobno można tu odczytać inną ważną (domniemaną) cechę wyborców: nieumiejętność powiązania skutków z przyczynami, czyli infantylizm, bardzo politycznie wygodny. Nie ufam, ale popieram. A może: chcę władzy PiS, ale żeby prezes Kaczyński się usunął – choć wiadomo, że tego nie zrobi.

Są też inne sytuacje wymagające wyłączenia logiki: oto przykładowy wyborca nie chce ani PiS, ani Platformy, ma ogólnie dość. Polityka jest straszna, nikomu nie można wierzyć. Nie idzie zatem do wyborów. Słuszna reakcja – wygrywa PiS. Inna wersja: wyborca odrzuca system PO-PiS i głosuje z desperacji na Kukiza, choćby widział, co to warte. Kukiz po wyborach, oczywiście przy wielkich obiekcjach i zastrzeżeniach, wchodzi w koalicję z Kaczyńskim albo prezes zgrabnie wyjmuje mu posłów, to bez znaczenia. Rządzi PiS. Albo – obywatel nie zgadza się na antypisowy szantaż PO i głosuje na inne ugrupowanie, np. Zjednoczoną Lewicę albo Nowoczesną Ryszarda Petru.

PiS gorąco na to liczy, bo wie to, czego – jak się wydaje temu ugrupowaniu – nie wie wyborca. Że procenty głosów w wyborach nie są tożsame z procentami mandatów w Sejmie. To taka mała tajemnica obowiązującej w Polsce ordynacji d’Hondta, w której zwycięzca dostaje znaczący bonus, a bardzo ważny jest rezultat drugiej w kolejności partii, która też na tej ordynacji korzysta. Mniejsi, ze słabymi wynikami, takiej premii praktycznie nie dostają. Ci zatem wyborcy, którzy chcą głosować na „zastępców Platformy” w przekonaniu, że w razie czego i tak powstanie antypisowska koalicja rządząca, mogą się srodze rozczarować. Drugiej tury w wyborach parlamentarnych nie ma, dlatego każdy demonstrowany w nich rozdrap moralny i eksperymentowanie są dla PiS bezcenne. Prawica liczy na to, że wyborcy nie potrafią liczyć.

Myślenie portfelem. Do traktowania wyborców jako „pazernych materialistów” politycy mają mocne podstawy. Niedawno ukazał się sondaż, według którego tzw. drugim wyborem partyjnym dla sympatyków Zjednoczonej Lewicy jest PiS. Okazało się, że nie liczy się liberalno-lewicowa aksjologia, wolnościowe ideały, to że PiS chciał niedawno całkowitego, bezwarunkowego zakazu aborcji i nie zgadza się na in vitro, że jest bliski fundamentalistycznemu katolicyzmowi, a w warstwie historyczno-ideologicznej bezwzględnym wrogiem całej lewicowej tradycji. Ważniejsze – jak można mniemać – są obietnice rozdawania świadczeń, dodatków na dzieci i obniżenie wieku emerytalnego. Ta nadzwyczaj prosta ekonomizacja (a może raczej socjalizacja) życia publicznego to dowód na obniżenie politycznej świadomości, na traktowanie spraw państwa, instytucji, procedur jako drugorzędnych wobec pieniężnych prezentów, które nie wiadomo nawet, czy okażą się prawdziwe.

Ale takie postrzeganie polityki rozszerza się. Dwa nowo powstałe w tym roku ugrupowania, Nowoczesna, a zwłaszcza lewicowa Partia Razem, głoszą, że sprawy światopoglądowe ich nie interesują, że najważniejsza jest ekonomia, praca, płaca, podatki, świadczenia i kredyty. Sposób urządzenia państwa, poziom wolności obywatelskich w różnych obszarach i ogólny stan demokracji do konkretów – w takiej optyce – najwyraźniej nie należą. Na taką właśnie wybiórczość stawia PiS. „Ciemny lud” ma się nie interesować tym, co właśnie najbardziej interesuje PiS. Ma się skupić na obiecanej kasie.

Zagubieni w rzeczywistości

Podwójna natura. Jarosław Kaczyński przez całe lata chciał zbudować porządną chadecję, taką anty-Unię Wolności, inną pod względem wartości, ale równie elegancką, poważaną i umieszczoną w szerokim mainstreamie. Wtedy przegrywał. Aż w końcu, co sam przyznał, były premier Jan Olszewski poradził mu, żeby ten projekt porzucił. Że powinien budować partię opartą na realnym społeczeństwie, powinna więc to być formacja ludowo-narodowo-katolicka. I tę radę Kaczyński zapamiętał. Zostawił Platformie elity, duże miasta, a postawił na środowiska trwałe, zakorzenione na prowincji, tradycyjne, dalekie od wymuskanego etosu liberalnych elit. Kaczyński zrozumiał, że nie powinien kształtować opinii swoich wyborców, wychowywać ich, pobudzać ich ambicji, aspiracji i samodzielności, ale je całkowicie afirmować, dostosować się do nich i czerpać z tego wszystkie możliwe korzyści. Wyborcy PiS nie muszą się zmieniać ani trochę, wręcz nie powinni. To świat się w końcu do nich dostosuje, co ma zapewnić szef tej partii.

Choćby na przykładzie dyskusji o uchodźcach jeszcze raz się okazało, że politykom łatwiej przychodzi eksplorowanie lęków, resentymentów, wsobności, ogólnie – tej gorszej strony ludzkiej osobowości, niż empatii, tolerancji, otwartości. Najwyraźniej sądzą oni, że obywatel realny, ten, który pójdzie w październiku do urny, może czasami i mówić językiem politycznej poprawności, ale za parawanem zagłosuje tak, jak naprawdę myśli i czuje. Część polityków jest przekonana, że głos oddaje właśnie ta trochę gorsza, wstydliwa, egoistyczna, ale za to prawdziwsza część natury wyborcy.

W psychologii od dawna rozróżnia się deklaratywną i realną hierarchię wartości wyznawaną przez ludzi. Ta pierwsza jest szlachetniejsza, bo odzwierciedla to, jak ludzie chcieliby się sami postrzegać. Druga zaś jest praktyczna, pokazuje rzeczywiste poglądy oraz postawy i to ona wpływa na ostateczne decyzje, także polityczne. Politycy, zwłaszcza prawicy, starają się różnymi drogami, i nie zawsze wprost, docierać do tych realnych odczuć, jak choćby w sprawie uchodźców.

Idealny wyborca. W oczach populistycznych polityków, „miłośników ludu”, wsłuchanych „w mądrość Polaków”, ich wyborcy to ludzie zagubieni w rzeczywistości, niepotrafiący rozpoznać swoich interesów, niewiele pamiętający, działający instynktownie i emocjonalnie, z niedużą wiedzą, niekojarzący faktów, niełączący przyczyn i skutków, kierujący się doraźnym finansowym interesem, nawet tym pisanym na wodzie, i pragnący uciec na emeryturę przy pierwszej okazji. Zupełnie pozbawieni poczucia odpowiedzialności za przyszłość własną, swoich dzieci i swojego państwa. A także pełni fobii, stereotypów i głębokiego poczucia krzywdy. Nawet jeśli chcą być przyzwoici, zwycięża mała życiowa praktyczność. Idealny przedstawiciel elektoratu to ktoś zanurzony w przeszłości i resentymentach, wyczulony godnościowo, nieufny wobec wszelkiej inności. Po cichu tęskniący za tym, aby wszystko znów było pod kontrolą państwa, jak za PRL. Na takich mało sympatycznych sympatyków liczy zwłaszcza prący do władzy PiS.

Trwa prościutka, ale zarazem najzręczniejsza akcja propagandowa dekady, gdzie bałamutne obietnice mają przynieść władzę polityczną. To, co nazywa się „programem gospodarczym PiS”, nie ma samodzielnego znaczenia, jest tylko instrumentem, który ma pozwolić na wprowadzenie właściwego programu tej partii, zmiany modelu państwa i demokracji oraz przejęcie instytucji. Jarosław Kaczyński stwierdził kiedyś – PiS pozostawał wówczas w koalicji rządzącej z Samoobroną i LPR – że nie jest dla niego ważne, czyje ręce podnoszą się za jego koncepcjami. Wydaje się, że ta sama zasada dotyczy także wyborców tej partii. Mają dać władzę PiS, nawet jeśli nie do końca wiedzą, za czym podnoszą ręce. Prawdopodobieństwo, że ten plan Kaczyńskiego się powiedzie, jest wysokie.

Polityka 40.2015 (3029) z dnia 29.09.2015; Temat z okładki; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Gra w ciemnego luda"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną