Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Straszydła prawicy

Wybory 2015: konkurs lęków, krzywd i plag

Wspólnota strachu jest zwykle silniejsza nie tylko od wspólnoty nadziei, ale też od wspólnoty rozumu, analiz, kalkulacji, faktów, liczb i statystyk i wszystkich innych możliwych argumentów. Wspólnota strachu jest zwykle silniejsza nie tylko od wspólnoty nadziei, ale też od wspólnoty rozumu, analiz, kalkulacji, faktów, liczb i statystyk i wszystkich innych możliwych argumentów. Getty Images
Prawica od lat karmi Polaków swoimi lękami. Społeczeństwo długimi okresami potrafiło się przed nimi bronić. Ale czasami te prawicowe strachy przebijają barierę ochronną i przenikają do zbiorowej świadomości. Tak jak teraz.
Papież kościoła strachu Antoni Macierewicz przez lata dostarczał argumentów, że jest powód, by się bać.Adam Chełstowski/Forum Papież kościoła strachu Antoni Macierewicz przez lata dostarczał argumentów, że jest powód, by się bać.
Krystyna Pawłowicz przedstawia wizje świata zdziczałego i spotworniałego pod ciężarem Dżendera, invitra i „zboczeń”.Tomasz Adamowicz/Forum Krystyna Pawłowicz przedstawia wizje świata zdziczałego i spotworniałego pod ciężarem Dżendera, invitra i „zboczeń”.

Artykuł w wersji audio

Kiedy PiS zaczęło opowiadać o śmiertelnie groźnej inwazji islamistów, którzy zaleją Polskę i zrobią tu straszne rzeczy, niezwłocznie pojawił się zarzut, że jest to cyniczne straszenie Polaków. Mnie on nie przekonuje. Choć nie wierzę w głupstwa o śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby kilkudziesięciomilionowy naród miał powód poważnie bać się kilku lub choćby kilkudziesięciu tysięcy imigrantów, znaczyłoby to, że jest narodem upadłym. A nie uważam, żebyśmy byli takim narodem.

Jednak nie czuję się przez prawicę oszukiwany ani manipulowany. Uważam, że pisowska prawica mówi i pisze z grubsza to, co czuje. Prawica nas nie straszy, ona szczerze się boi. Nieustannie. Żyje lękami, tak jak lewica żyje nadziejami. Z tym że polska prawica bardziej, a polska lewica mniej niż w starych demokracjach. Lęki rządzą Polską. Zmieniają się tylko wizje przerażających zagrożeń. Gdy jedne się zbyt długo nie sprawdzają, ich miejsce zajmują kolejne.

Strach i cierpienie

Kiedy prezes Kaczyński mówi w Sejmie o ludziach szalonych z nienawiści do Polski – chcących nas zmusić, byśmy wpuścili do kraju obcych kulturowo, którzy sikają w kościołach – całe jego ciało potwierdza grozę sytuacji. Oczy ma jak spodki. Mięśnie twarzy napięte. Widać w nich autentyczny strach człowieka, który na gorąco opowiada bliskim, jak w ciemnym lesie zobaczył wilkołaka. Nie mam wątpliwości, że prezes nie udaje. On opisuje, co widzi. A my widzimy, co on czuje. Wierzę, że przeżywa to szczerze. Może najwyżej troszkę koloryzuje. Ale spontanicznie, bo strach ma wielkie oczy. Wystarczy raz stanąć oko w oko z jakimś groźnym zwierzęciem lub człowiekiem, by zrozumieć, jak nasza wyobraźnia powiększa przeciwnika, którego się boimy.

Podobnie, kiedy Jarosław Gowin daje wyborcom słowo, że po to jest polskim politykiem, by nie dopuścić, żeby terroryści wysadzali polskie niemowlęta w powietrze – też szczerze mu wierzę. Przez jego delikatną niemowlęcą twarz przebija wtedy prawdziwa zgroza. Odbija się w niej autentyczny strach dziadka o los wnucząt, pradziadka o los prawnucząt. Wierzę, że przed wielkimi oczami jego wyobraźni przelatują wtedy eskadry wysadzanych w powietrze pokoleń Gowiniątek. Potrafię sobie wyobrazić, jak bolesne musi być takie wyobrażenie.

Od kiedy pamiętam, strach i cierpienie malują się na twarzach emblematycznych liderów polskiej prawicy. Nie tylko pisowskiej. Dekadę temu Jan Rokita, Jacek Saryusz-Wolski i cały batalion przerażonych powtarzali hasło „Nicea albo śmierć!”. Prawica z obozu IV RP wieszczyła koniec świata, a przynajmniej Polski i Europy, w związku z zamianą Nicei na Lizbonę. Rokita wygłaszał w Sejmie wielkie mowy opisujące grozę, która nad nami zawiśnie, jeśli Europa odejdzie od traktatu nicejskiego. Krok za nim szedł Jarosław Kaczyński. Pół kroku dalej była Anna Fotyga. Słuchając ich, można się było solidnie przestraszyć. A jakoś przeżyliśmy. Traktat nicejski został dawno zastąpiony przez traktat lizboński, a Rokita żyje (choć jako polityczny zombie), Saryusz-Wolski żyje (jako europarlamentarzysta PO), Polska żyje (jako „zielona wyspa”), Unia Europejska żyje, PO – w imieniu której Rokita i Saryusz-Wolski straszyli nas śmiercią – też jeszcze prawie żyje.

Cierpienie prawicy powodowane jej permanentnymi stanami lękowymi jest w Polsce od dekad źródłem cierpień całego społeczeństwa. Pamiętacie traktat akcesyjny? Przypomnijcie sobie te egipskie plagi, które miały pogrzebać Polaków i Polskę, jeśli przystąpimy do Unii Europejskiej. Polskie rolnictwo miało zniknąć. Polska gospodarka miała się rozpaść. Jedynym zajęciem Polaków miało się stać podcieranie brudnych niemieckich tyłków. Kasandryczny prawicowy chór od świtu do nocy śpiewał pieśni grozy, codziennie dopisując nowe zwrotki.

To nie były żarty. Gdyby Jan Paweł II niemal w ostatniej chwili nie powiedział, że Europa potrzebuje Polski, a Polska Europy, to armia Rejtanów zaległaby na progach lokali referendalnych. Prawica naprawdę umierała ze strachu przed Unią. I była w tym strachu wiarygodna, bo była autentyczna i szczera. To nie była gra. Zdecydowana większość uczciwie w te wszystkie horrory wierzyła i chciała nas przed nimi bohatersko obronić. Nawet jeżeli można się było domyślać, że przynajmniej niektóre paranoiczne narracje powstają w gabinetach na Wschodzie. Strach było się nie bać!

Gwałtowna śmierć nicejska i wizja Brukseli jako wieży Babel, która się musi zawalić, grzebiąc bezbożnych twórców, były zaledwie przygrywką do największej eksplozji prawicowego horroru narracyjnego. Gdy po referendum świat się nie zawalił i w dużym stopniu zdezaktualizowały się eurofobiczne racjonalizacje permanentnego prawicowego lęku, profesorowie Jadwiga Staniszkis i Andrzej Zybertowicz napisali scenariusz wielkiego serialu agenturalnego pod tytułem „Układ”. Kluczem do strasznej prawdy miała być lustracja.

To już nie była żadna banalna „Teksańska masakra piłą mechaniczną VI”. To był prawdziwy Hitchcock. Zbrodniczy wróg nie wdzierał nam się do domu. Nie można było się przed nim schować ani zamknąć. On był wszędzie. Czaił się w każdym kącie i w każdym człowieku. Wychodził ze znanych nam twarzy i spod łóżek. Z lodówek i z szaf. Albo, co gorsza, wcale nie wyłaził. Czaił się gdzieś. Niewidoczny. Nieprzenikniony. Nieprzewidywalny. Łowcy agentów wyławiali i wyciągali z archiwów IPN pojedyncze sztuki, ale ukojenia to nie przynosiło. Bo „wiadomo było”, że na jednego ujawnionego agenta przypada pułk ukrytych.

Wizja Polski oplecionej wrogą, wszechobecną siecią oficerów prowadzących i ich agentów (będących teraz przedsiębiorcami, politykami, duchownymi, dziennikarzami) idealnie odpowiadała na popyt paranoicznej racjonalizacji. Każdy chętny miał powód się bać. Każdy mógł uzasadnić odczuwane lęki. Nie wiadomo, przed czym ani przed kim. Nie wiadomo, dlaczego. Ale powód do strachu był.

Zamiast do apteki po proszki uspokajające, starczyło iść do kiosku po gazety uzasadniające podświadomy, endogenny, permanentny niepokój trawiący ludzi prawicy. A najlepiej było włączyć telewizor i obejrzeć jakiś demaskatorski program udowadniający, że wszystko jest z nami w porządku, bo jest się czego bać. Jest powód budzić się nocą z krzykiem, skoro tylu polityków, ekspertów, dziennikarzy z takim przejęciem opowiada o tym, co wszystkim zewsząd grozi. Jak komuś było mało, mógł się podbudować roztaczanymi przez Zbigniewa Ziobrę wizjami wszechogarniającej, zbrodniczej korupcji, która nie tylko krzywdzi i doi biednych ludzi, ale też zabija. Słowa: „Nikt już nigdy życia przez tego pana pozbawiony nie będzie” dobrze oddawały potęgę rozbuchanych strachów. Nie tylko uczciwość i sprawiedliwość znalazły się na szali, ale także życie każdego niewinnego.

Wspólnota strachu

Czas agenturalnej i korupcyjnej grozy był złotym czasem polskiej paranoi. Ale dość szybko się skończył. Po pierwszej wysokiej fali trudno było „ujawnić” następne przypadki. Teza o wszechogarniającym układzie padła jeszcze przed upadkiem pisowskiego rządu, bo nie udało się znaleźć dla niej potwierdzenia ani w szafie Lesiaka, ani w WSI, ani w IPN. Przez chwilę popyt na strach miał problem z podażą. Wtedy zdarzył się Smoleńsk.

Smoleńsk był – jak „Titanic” i Fukuszima – przerażającym przejawem bezmyślnego okrucieństwa sprzężonych sił natury i techniki uwolnionych spod kontroli nie dość roztropnego ludzkiego rozumu. Z takiej cywilizacyjnej traumy żadne społeczeństwo się łatwo i szybko nie uwalnia. Ale trauma to jedno, a wyzwolenie paranoicznych mocy to co innego. Tu główna energia poszła na kultywowanie zbiorowego strachu i konstruowanie jego generatorów. Od trotylu po mgłę. Papież kościoła strachu Antoni Macierewicz przez lata dostarczał argumentów, że jest powód się bać. Ci, którzy „zabili prezydenta”, mogli przecież zamordować każdego. Dlatego elektorat PiS nigdy nie miał pretensji, że partia wydaje fortunę na ochronę prezesa, a PiS nie żałował na nią pieniędzy. Dla partii była to inwestycja we wspólnotę strachu. Dla członków tej wspólnoty argument, że jest powód się bać.

Za sprawą tragedii smoleńskiej zbiorowy strach znów stał się usprawiedliwieniem milionów prywatnych lęków ogniskujących się w rozpalonych oczach byłego likwidatora WSI. Ale i tu wspólnota zaczęła się kruszyć, gdy okazało się, że niezliczone koncepcje objaśnienia, jak dokonano zbrodni, albo się nie potwierdzają, albo są ze sobą sprzeczne i w nic się nie składają. Po paru latach już tylko ci, którzy są w największej potrzebie, wierzą jeszcze w zamach. Zostało ich raptem ok. 15 proc. Już nawet prezes Kaczyński zdaje się odstawać od tej grupy.

W miarę jak erozja lęku smoleńskiego unicestwiała ostatnią (chwilowo) wielką lękową narrację prawicy, jej miejsce zajęły doraźne strachy kulturowe. Straszny Dżender ukryty w konwencji antyprzemocowej, związki partnerskie, które zniszczą rodzinę, a wraz z nią chrześcijańską cywilizację, in vitro, które doprowadzi do powstania sklepów z niemowlętami, podnoszące głowę mniejszości seksualne, które zarażą wszystkich swoimi przypadłościami i sprawią, że ludzkość wymrze – przynajmniej jej zachodnia część. Ilekroć któryś z tych tematów pojawiał się w debacie, z pudełka wyskakiwał ksiądz Oko. A za nim wyskakiwały najbardziej przerażone kobiety prawicy. Zwłaszcza Beata Kempa i Krystyna Pawłowicz malujące wizje świata zdziczałego i spotworniałego pod ciężarem Dżendera, invitra i „zboczeń”. Czy ich oczy mogły kłamać? Moim zdaniem aż tak kłamać się nie da. Dla nich Dżender naprawdę jest straszny, apokaliptyczny i przerażający. Tu dochodzimy do jądra problemu.

To nie bierze się z nieba. To się bierze z dwóch H, z hormonów i z historii. Od kiedy psychologia polityczna sięgnęła po dorobek endokrynologów i neurofizjologów, powstało wiele prac objaśniających postawy polityczne genetycznie determinowaną aktywnością hormonów. Zwłaszcza dopaminy i serotoniny. Deficyt dopaminy wywołuje między innymi tzw. lęki społeczne, czyli poczucie, że otoczenie jest wrogie, inni ludzie głównie na nas dybią, obcy są źli, a co nowe, to groźne. Deficyt serotoniny powoduje natomiast syndrom szklanki do połowy pustej, czyli postrzeganie głównie negatywnych aspektów rzeczywistości (ruina jednej fabryki jest ważniejsza niż fabryka postawiona obok), a jednocześnie zmienia tzw. postawy moralne, zwiększając akceptację dla cierpienia innych.

Nie przypadek, ale fizjologia sprawia, że ci, którzy widzą Polskę w ruinie (bo oni naprawdę ją widzą), zwykle nie rozczulają się nad losem uchodźców. Podobnie jak nie rozczulają się nad biedakami, chorymi etc. i z reguły troszczą się nie o osoby, ale o kojące lęki, otulające ich jako jednostki, wielkie zbiorowe konstrukty, w których można się schować bądź roztopić. Takie jak Polska, Naród, Partia, Kościół, Zachód, a przynajmniej – rodzina.

Z licznych badań wynika, że osoby o prawicowych skłonnościach statystycznie mają niższy poziom dopaminy i serotoniny, więc inaczej postrzegają i odczuwają to, co się dzieje dokoła, niż osoby o odmiennym profilu hormonalnym.

To jednak nie tłumaczy, dlaczego w Polsce i większości krajów wschodniej Europy wszystkie te lękowe narracje prawicowe zyskują taką siłę, a w Hiszpanii, Niemczech, Skandynawii – nie. Bo przecież genetyka mniej więcej równo sieje w różnych społeczeństwach. Wszędzie lękowe postawy mają swój polityczny wyraz w zachowawczo-antymodernizacyjno-ksenofobicznych ruchach, ideologiach i partiach. Ale mało gdzie mają tak silną pozycję, jak w Polsce.

Tu do objaśnienia naszej sytuacji i różnic między nami a Zachodem wkracza drugie H. Historia jest tu istotna nie tylko w tym sensie, że Polska urbanizowała się później niż zachód Europy, więc nasza kultura jest w większym stopniu wiejska, a wiejskie życie z natury dostarcza mniej doświadczeń inności, zatem są one dla niej bardziej stresujące. I także nie tylko w tym sensie historia jest tu ważna, że parę pokoleń temu mniej lękliwi i bardziej optymistyczni niestety ginęli liczniej.

Rzecz w tym, że nasza dość ponura historia nauczyła nas, jako społeczeństwo, czegoś zupełnie innego niż Niemców, Hiszpanów, Skandynawów i większość zachodnich społeczeństw. Tam wielkie historyczne zło przychodziło od wewnątrz. Niosły je wojny domowe, rodzime tyranie, konflikty religijne, rewolucje, lokalne obłędy ideologiczne. A w polskiej i wschodnioeuropejskiej pamięci wielkie zło zasadniczo przychodziło z zewnątrz. Od Krzyżaków, Tatarów, Turków, Szwedów po Niemców i Rosjan, nazistów i komunistów. Co najwyżej miewało wewnętrznych pomagierów. Zło, cierpienie, ucisk, zgliszcza nieśli najeźdźcy, mocarstwa rozbiorowe, państwa okupacyjne lub sprawujące faktyczny protektorat, jak ZSRR w PRL.

Zło wewnętrzne, nasze, swojskie, polskie też oczywiście istniało – choćby w postaci pańszczyzny, pogromów, rokoszy, rabacji, patriarchatu, wyzysku klasowego – ale do kulturowego przekazu praktycznie nie weszło. Jeśli istnieje na jego marginesach, to zawsze jest sklejone z obcą ingerencją, jak powstanie Chmielnickiego czy Szeli. To sprawia, że Niemcy, Hiszpanie, Skandynawowie boją się głównie siebie, a my kulturowo boimy się przede wszystkim obcych. Tego nauczyło nas tysiąc lat polskiej historii i dwieście lat jej pisania. To już nie ma nic wspólnego z fizjologicznymi predyspozycjami. To jest kod DNA całej naszej kultury – polskiej literatury, sztuki, ludowego czy domowego przekazu i oficjalnych narracji państwowych. Co złego, to nie my – to obcy, którzy zawsze są groźni. Wśród wielu poprzednich pokoleń Polaków nie było przecież takiego, któremu jacyś obcy nie zrobiliby czegoś strasznego i które nie musiałoby walczyć o przetrwanie. Polskich elit dotyczy to w szczególności. Jako społeczeństwo mamy tę historię w kościach.

Lęk przed obcymi

Historycznie jest sporo prawdy w narracji przedstawiającej Polaków jako ofiary złych-innych, a Polskę jako Chrystusa Narodów (chociaż ci, których podbijaliśmy – Litwini, Ukraińcy, Czesi – mają tu swoje zdanie). W Europie mało jest społeczeństw, które tyle wycierpiały od tak licznych obcych. Ale monopol takiej historycznej pamięci na malowanie obrazu polskiego losu ma bolesne skutki.

Philip Zimbardo pokazał, że społeczeństwa/narody, podobnie jak np. żołnierze ranni na polu walki lub ofiary wypadków, mogą cierpieć na PTSD (Post Traumatic Stress Disorder – zespół stresu pourazowego). W dużym stopniu jest to nasz przypadek. Problem polega na tym, że społeczne PTSD nie mija wraz ze śmiercią bezpośrednich ofiar. Zostaje w kulturze. Historycznie słabnie, ale kulturowo trwa. A w niemal każdej polskiej rodzinie jest powód, byśmy z mlekiem matek wysysali ich lęki przed obcymi, wysysane z mlekiem ich matek, babek, prababek.

Dziedziczenie traumy wpływa na nasze zbiorowe postrzeganie i odczuwanie świata, więc także na polityczne postawy i wybory. Macierewicz, Kaczyński, Kempa, Ziobro nigdy by nie trafili do amerykańskiego Kongresu ani do Bundestagu, bo Amerykanie czy Niemcy zwyczajnie by się ich bali. Nawet gdyby podzielali niektóre ich poglądy na temat zagrożeń. A my raczej boimy się z nimi niż ich.

Nie chodzi o to, żebyśmy się nad sobą rozczulali. Chodzi o to, żebyśmy się lepiej rozumieli, bo to ułatwia sensowne działanie. Społeczne PTSD sprawia, że lękowe i wręcz paranoiczne narracje genetycznej prawicy wyjątkowo łatwo zakorzeniają się także w polskim politycznym centrum, a nawet na lewicy. Dlatego, a nie tylko z politycznego cynizmu lub koniunkturalizmu, w sprawie uchodźców nie było zasadniczej różnicy między Leszkiem Millerem, Ewą Kopacz i Jarosławem Gowinem. Wszyscy wyrażali przede wszystkim lęk.

Gdy to powiedziałem podczas debaty w Krakowie, ktoś z sali zapytał, czy Polacy nie mają prawa się bać. Strach jest jedną z niewielu rzeczy, których nikt nie może nikogo pozbawić. Ale prawo do strachu jest groźne, gdy się z niego zbyt obficie korzysta. Bo poddając myślenie terrorowi emocji, utrudnia logiczną analizę i sprzyja fałszywym decyzjom – głównie samosprawdzającym się czarnym przepowiedniom. To niestety w dużym stopniu może być nasz przypadek. Jesteśmy na najlepszej drodze w tym kierunku.

Strach szuka wspólnoty, wiadomo. W polityce oznacza to niestety, że ufamy nie tym, którzy potrafią sobie radzić ze źródłem strachu, jaki odczuwamy, ale tym, którzy najbardziej przekonująco razem z nami się boją. Wspólnota strachu jest zwykle silniejsza nie tylko od wspólnoty nadziei, ale też od wspólnoty rozumu, analiz, kalkulacji, faktów, liczb i statystyk i wszystkich innych możliwych argumentów. Po przekroczeniu pewnego poziomu pobudzenia już tylko lęk ma znaczenie. Polska niestety od dawna balansuje na tej cienkiej linii. I może się gibnąć.

Polityka 41.2015 (3030) z dnia 06.10.2015; Temat z okładki; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Straszydła prawicy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną