Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

10 win Tuska

Czym zawinił Donald Tusk

Michał Kość/Agencja Wschód/Reporter, Getty Images
Donald Tusk, mimo swojego talentu i wielu zasług, popełnił też sporo błędów, które odebrały Platformie szanse na przedłużenie władzy. Ale na ogół nie są to te winy, którymi go obciążano. „Wina Tuska” to była przez lata ulubiona używka Partii Prezesa.
Tusk zamienił realną władzę i możliwość walki o trzecią premierowską kadencję na pozory, które go coraz wyraźniej męczą.Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta Tusk zamienił realną władzę i możliwość walki o trzecią premierowską kadencję na pozory, które go coraz wyraźniej męczą.
Donald Tusk uchodził za mistrza socjotechniki, marketingowej „ściemy”, polityka, który z piaru zrobił swój znak firmowy.Wojciech Surdziel/Agencja Gazeta Donald Tusk uchodził za mistrza socjotechniki, marketingowej „ściemy”, polityka, który z piaru zrobił swój znak firmowy.

Artykuł w wersji audio

Pisowska opozycja oskarżała Tuska o najcięższe zbrodnie i niegodziwości, bez umiaru i bez wstydu. Miał być współodpowiedzialny za „zbrodnię smoleńską”, był zdrajcą zaprzedanym interesom Niemiec i Rosji, nieudacznikiem, patronem korupcji, wrogiem Kościoła, suwerenności, patriotyzmu. Ta absurdalna agresja budziła odruch współczucia, wzmacniała jego wizerunek normalnego sympatycznego faceta.

Dziś w rozliczeniach po przegranych wyborach Donald Tusk jest prawie nieobecny. Ale przecież październikowe głosowanie było w dużym stopniu oceną drugiej kadencji rządów Tuska, także jego osobiście jako przywódcy rozległej formacji politycznej.

Tusk, przez długi czas mąż opatrznościowy Platformy, niemal samotny zwycięzca kilku wyborów pod rząd, faktyczny szef państwa, być może najzdolniejszy polski polityk swojego pokolenia, zostawił jednak partię w złym stanie i to na najtrudniejszy czas, kiedy miały się rozegrać kwestie samorządów, prezydentury i parlamentu. Platforma po Tusku jest formacją nieprzygotowaną, zdemobilizowaną, bez wyraźnego przywództwa i przewodniej myśli. A w dodatku obciążoną pomyłkami byłego lidera. Niektóre z nich widać wyraźniej dopiero teraz, po przegranej. Poniżej przedstawiamy największe naszym zdaniem winy lub „winy” Tuska. Zresztą o wielu z nich pisaliśmy nieraz na naszych łamach.

Brak rozliczenia IV RP. Za bardzo nie wiadomo, czym kierował się Donald Tusk, gdy po przejęciu władzy podejmował decyzję o nierozliczeniu praktyk IV RP, o pozostawieniu choćby Mariusza Kamińskiego jako szefa CBA. I gdy Platforma na końcu swojego rządzenia rzuciła się do stawiania Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu, było to tak spóźnione, że aż żałosne, a do tego nieskuteczne, bo nawet pani premier nie wzięła udziału w głosowaniu i sprawa upadła. Rechot uradowanego Ziobry był sprawiedliwą karą dla Platformy, a przede wszystkim dla Tuska. Ujawniła się cecha charakterystyczna partii i jej lidera: najpierw PO z czegoś rezygnowała, lekceważyła, a powracała do sprawy, kiedy już było za późno. Tusk nie postarał się o to, by wyraźnie odciąć się od polityki lat 2005–07, by wbić jakiś słup milowy, przeprowadzić jakąś swoją grubą kreskę. Pozwolił IV RP miękko przeszmuglować się w przyszłość. I na koniec wrócić do władzy.

Obrona ofiar afery taśmowej. Instynkt, który do tamtej pory podpowiadał liderowi Platformy, aby tego typu – szokujące, wstydliwe, godzące w prestiż, nawet jeśli nie przestępcze – zdarzenia traktować nadzwyczaj poważnie i niejako „nadostrożnie”, w tym przypadku zawiódł. Tusk miał oczywiście trudny dylemat; oto nielegalnie nagrano prywatne rozmowy, pytanie, czy można zatem robić z nich publiczny użytek i wyciągać formalne konsekwencje. Ale te teoretyczne, etyczno-prawne rozważania nie miały żadnego znaczenia dla powszechnego odbioru dialogów Jacka Rostowskiego, Radka Sikorskiego, Bartłomieja Sienkiewicza czy Elżbiety Bieńkowskiej. Te rozmowy były fragmentami okropne, a ich siła rażenia ogromna. Słynna fraza Sienkiewicza o „kamieni kupie” czy wyjątkowo szkodliwe paplanie Elżbiety Bieńkowskiej o frajerach pracujących (fakt, że chodziło o rząd) za 6 tys. zł w społecznym odbiorze zniwelowało lata autentycznych osiągnięć ekonomicznych Platformy. Jeżeli po roku od wybuchu sprawy podsłuchów już premier Ewa Kopacz (zapewne nie bez konsultacji z Donaldem Tuskiem) wymusiła rezygnację kilku nagranych osób, to znaczyło, że mogły odejść wcześniej, bo w ciągu roku oceny prawne i moralne się nie zmieniły. Ale te miesiące, jakie dzieliły aferę i decyzje polityczne nowej premier, były dla Platformy dewastujące. Odejście nagranych osób, które i tak się dokonało, gdyby odbyło się zaraz po ujawnieniu nagrań, miałoby zupełnie inne znaczenie.

Niewytłumaczona reforma emerytalna. Tusk długo unikał tematu trudnych, niepopularnych zmian w polityce społecznej. Na naciski zwykł odpowiadać: sami sobie róbcie bolesne reformy. W końcu, pod wpływem stanu funduszu emerytalnego, rosnącego zadłużenia budżetu, prognoz demograficznych, a także sugestii Brukseli i rynków finansowych (dbając o rating kraju), zdecydował się na podwyższenie wieku emerytalnego. Okazało się jednak, że Tusk tą reformą trafił w splot słoneczny nie tylko związków zawodowych, ale wielkich grup społecznych. Opór wobec koncepcji „67” okazał się ogromny, a akcja informacyjna rządu, przygotowanie reformy bardzo mizerne. Tusk wybrał najbardziej bolesną zmianę, jaką można sobie było wyobrazić, mimo że tak bardzo chciał jej uniknąć. Oczywiście modernizacja systemu emerytalnego była długofalową koniecznością, ale po pierwsze – sposób jej wprowadzenia był piarowo wyjątkowo nieudolny, a po drugie – zaczekanie jeszcze dwa lata, do wyborów (co zresztą podobno Tuskowi doradzano) nie zmieniłoby zasadniczo sytuacji, a nie rozwścieczyłoby milionów ludzi i nie dałoby pretekstu całej opozycji do gwałtownych ataków. Emerytury nie pojawiły się odpowiednio wcześniej jako ważny, niecierpiący zwłoki temat debaty, gdzie Platforma mogłaby się jawić jako ugrupowanie szukające wyczekiwanego kompromisu: może dla mężczyzn na przykład 66 lat, dla kobiet 63. Pojawiła się twarda doktryna 67 dla wszystkich, która Platformę wykończyła. Tak jakby Tusk chciał za jednym zamachem odrobić swoją poprzednią niechęć do „bolesnych reform”. Wcześniej priorytetem dla Tuska było powstrzymywanie PiS przed dojściem do władzy, ponieważ wtedy partia Kaczyńskiego i tak cofnęłaby jego koncepcje. Dlatego wszelkie pomysły Platformy były kompromisem pomiędzy tym, co trzeba zrobić, a koniecznością niedodawania szans wyborczych PiS. W przypadku reformy emerytalnej albo ta strategia świadomie została odłożona na bok, albo zlekceważona.

Przejęcie pieniędzy z OFE. Tu znowu niby były racjonalne powody. Tuska i Rostowskiego do pasji doprowadzał fakt, że państwo musi się zadłużać, aby uzyskać pieniądze na pokrycie ubytku składki emerytalnej w funduszu ubezpieczeń, która jest przekazywana do OFE zamiast na finansowanie bieżących emerytur. Uspokajająco musiał działać fakt, że PiS także nie był miłośnikiem OFE, więc panowało przekonanie, że na froncie walki z Kaczyńskim Platforma nie poniesie strat. Ale okazało się, że nie tylko walka z PiS się liczy. Partia Tuska została zaatakowana z liberalnej strony, ujawniła się nowa polityczna energia (ponad 2 mln osób dobrowolnie, mimo biurokratycznej mitręgi, postanowiło zostać w OFE), która w końcu, po dwóch latach, skonsolidowała się w postaci Nowoczesnej Ryszarda Petru, 7,6 proc. w ostatnich wyborach. Na tyle strat Tusk mniej więcej powinien ocenić swoją ówczesną decyzję. Oczywiście Petru gromadzi nie tylko sieroty po OFE, ale wystarczy porozmawiać z wieloma młodymi ludźmi o liberalnych poglądach, aby dojść do wniosku, że tamto wydarzenie miało dla nich niemal epokowy wymiar – przejęto (ich zdaniem) prywatne pieniądze, złamano zasady. Było to dowodem na „zdradę” Platformy, choć ostatni wyrok Trybunału Konstytucyjnego potwierdził, że „składki do OFE” rząd słusznie traktował jako pieniądze publiczne.

Tusk w ogólności dużą polityczną cenę zapłacił za to, że – w czasach nowego wielkiego kryzysu – pilnował równowagi w budżecie, zamrażał płace, podniósł VAT. I Platforma przegrała z tymi, którzy nie obiecywali, że będą strażnikami budżetu. Przeciwnie, obiecali wydać dziesiątki, nawet setki miliardów. Kiedy w ostatniej kampanii Ewa Kopacz rzuciła hasło „wyższe płace”, było już za późno.

Nieobecny piar. Donald Tusk, zwłaszcza w oczach swoich przeciwników, uchodził za mistrza socjotechniki, marketingowej „ściemy”, polityka, który z piaru zrobił swój znak firmowy. Czy tak było w rzeczywistości? Tusk potrafił znikać na wiele dni, a po wybuchu jakiejś afery czy choćby niby-afery nie zabierał głosu przez tydzień albo dłużej. Pytanie: gdzie jest premier? rozbrzmiewało podczas jego urzędowania bardzo często. Tusk rzadko komentował rzeczywistość, tłumaczył sens rządowych projektów, opowiadał o celach, wizji państwa. Nie przedstawiał idei Platformy, nie mówił, o co jego partii chodzi, dlaczego jest lepsza niż inne. Zręczność oratorska Tuska, umiejętność wychodzenia z kryzysów przysłoniła brak tego najważniejszego piaru, dotyczącego spraw ogólniejszych, związanych z wartościami i politycznymi pryncypiami. Na tym polu Platforma sromotnie przegrała z PiS.

Kultura dla elit. To była, można powiedzieć, ciągła wina Tuska, który wręcz ostentacyjnie odwracał się tyłem do nauki i kultury, unikał tych środowisk, nie bywał na premierach i koncertach. „Haratał w gałę”, wzruszał się na meczach piłkarskich, a na Kongres Kultury jakoś nie mógł dojechać. Dzisiejszy paradoks polega na tym, że to wokół prezesa PiS gromadzą się artyści i profesorowie, których było coraz mniej na dworze Tuska. Prezes szykuje rewolucję w mediach publicznych, które przez przewodniczącego PO były po prostu „olewane”, mimo że pojawiło się kilka koncepcji społecznych, jak można było ratować ich misję. Tusk jak gdyby nie rozumiał, że inwestycja w kulturę mogła postawić zaporę przed inwazją idei IV RP, być swoistą przeciwwagą dla ciepłej wody w kranie, dającą energię zmian, potrzebę eksperymentów, trafiać do młodych, także do młodej inteligencji i klasy średniej. A tak wychodziło na to, że Tusk uważał kulturę za rozrywkę dla elit, politycznie marginalną, nieprzekładającą się na poparcie społeczne. Stracił poparcie środowisk twórczych, nie zyskał „kibolskich”.

Dystans z biznesem. Tusk, zapewne po lekcji posłanki Sawickiej, unikał też jak ognia kontaktów z biznesem, obawiając się wciągnięcia w lobbing i ewentualnych spotkań z postaciami, które mogą być później posądzone o korupcję. Działała tu wyraźnie atmosfera totalnej podejrzliwości, wytworzona wcześniej podczas rządów PiS. Być może dzięki temu uniknął nielegalnych nagrań, ale cena była wysoka – przedsiębiorcy poczuli się porzuceni i zlekceważeni, a wątpliwe etycznie czy prawnie kontakty i tak zapewne odbywały się na niższych szczeblach. W efekcie duża część biznesu porzuciła politycznie Platformę i zaczęła zerkać w kierunku PiS, potem Petru, a ostatnie wybory to potwierdziły.

Wojna ze Schetyną. Konflikt Donalda Tuska z Grzegorzem Schetyną był (i jest) dla Platformy prawdziwym nieszczęściem. Nie chodzi nawet o to, że Tusk ukarał Schetynę po aferze hazardowej. Wtedy zastosował metodę szerokiego wycinania chorej czy choćby podejrzanej tkanki (która by się zapewne sprawdziła w przypadku afery podsłuchowej, gdyby była zastosowana). Przełomowym momentem dla partii było jednak wyrzucenie Schetyny w 2013 r. z szefowania regionowi dolnośląskiemu. Obrazki z telewizyjnej transmisji tego „przewrotu”, pokazujące zdenerwowanego Schetynę, może nie zrobiły wrażenia na szerszym ogóle społeczeństwa, bo sam Schetyna ma opinię twardego gracza, a takim się raczej nie współczuje. Ale uświadomiło to, przede wszystkim samej partii, że Tusk, jak się uweźmie, to będzie gnębił do końca, do upokorzenia. Z otoczenia premiera dochodziły tłumaczenia, że ze Schetyną w każdej chwili „coś się może okazać”, stąd ta niechęć przewodniczącego. Ale nic się nie okazywało. Większe wizerunkowe zagrożenia dla Platformy płynęły paradoksalnie z regionu gdańskiego, matecznika Tuska. Nawet Jarosław Kaczyński, posądzany o wyjątkową pamiętliwość i bezwzględność, przyjął ponownie do swojego środowiska ludzi, których wcześniej posądzał o knucie i nielojalność, kiedy uznał, że lepiej mieć ich u siebie niż przeciw sobie (fakt, że sami też się ukorzyli). To, że po odejściu Tuska do Brukseli nie było w Platformie naturalnego następcy, jest właśnie efektem bezsensownej wojny ze Schetyną.

Miękki dyktator. Z powodu polityki personalnej Donald Tusk uchodził niemal za dyktatora Platformy, który żelazną ręką zaprowadzał dyscyplinę i trzymał ugrupowanie w stanie napięcia, nawet lęku. Nic bardziej mylnego. Partia rozłaziła się w szwach, aktywność wielu członków była zerowa. Pokazały to wybory na przewodniczącego w 2013 r., kiedy tysiące platformersów mimo ponagleń i monitów nie wzięło udziału w głosowaniu. PO zamieniała się w leniwą partię władzy, a objawy życia trwały jedynie tam, gdzie chodziło o posady, interesy, personalne rozgrywki. Tusk, tak bezwzględny przy wybranych celach i osobach, na partię jako całość miał zaskakująco mały wpływ, wydawało się wręcz, że mało go ona obchodzi, że nie ma do niej ani cierpliwości, ani może nawet specjalnie szacunku.

Zastępstwo. Kiedy Donald Tusk, odchodząc z szefowania rządowi i partii, wskazał Ewę Kopacz na swoją następczynię, część zwolenników Platformy wpadła w euforię: oto nasza Merkel, konkretna kobieta, która swoim praktycyzmem przykryje i ośmieszy ideologiczne obsesje Kaczyńskiego. Krytyczne głosy, jakie pojawiły się na jesieni zeszłego roku, kiedy dokonywała się zmiana w Kancelarii Premiera, że jednak następczyni jest tylko zastępczynią, że to eksperyment zbyt ryzykowny, zbywano jako malkontenctwo albo wręcz przejawy seksizmu. Problem z Ewą Kopacz polega na tym, że chociaż się bardzo starała, była niesłychanie pracowita, wiele robiła, to okazało się to – niekoniecznie z jej winy – o wiele za mało. Tusk stworzył następczynię na okres przewidywalny i zaplanowany. Bronisław Komorowski miał bez problemu przedłużyć swoją prezydenturę, a Platforma pod wodzą Kopacz na tyle dobrze wypaść w wyborach, aby z PSL i ewentualnie z SLD ponownie stworzyć rząd. To wszystko miało być oświetlane z Brukseli blaskiem nowej funkcji Tuska – przewodniczącego Rady Europejskiej.

Ta kalkulacja okazała się całkowicie chybiona. Tusk był największy w momencie, kiedy uzyskiwał europejskie stanowisko i uroczyście, na kilka temp, żegnał się z krajem. Potem światło nieustannie bladło, były szef PO stawał się cieniem siebie z czasów premierostwa.

Kiedy się teraz patrzy na jego europejską funkcję i jej realne znaczenie, coraz bardziej wątpliwa staje się wręcz sensowność tej całej operacji. Tusk zamienił realną władzę i możliwość walki o trzecią premierowską kadencję na pozory, które go coraz wyraźniej męczą. Ewa Kopacz, „zaprojektowana” na spokojne czasy, okazała się za słabą przewodniczącą na okres gwałtownych zmian i politycznych tąpnięć. Czy Tusk mógł to przewidzieć? Mógł. Mianował Kopacz w kilka miesięcy po aferze taśmowej, kiedy wyniki jego jeszcze rządu były kiepskie. Zbliżała się kampania samorządowa, na którą Platforma nie miała żadnego pomysłu. Nawet dystrybucja unijnych pieniędzy, czyli kontrakty regionalne, nie została właściwie rozegrana. Tusk zostawił na czele ugrupowania i rządu osobę bez prawdziwego poparcia i miru, której główną kwalifikacją była wierność. PiS natomiast już zbierał się do zasadniczego boju, profesjonalizował się, stosował nowe marketingowe metody. Tusk przed wyjazdem nie potrząsnął prezydentem Komorowskim i jego ludźmi, jak też strupieszałymi strukturami swojej partii. Ewa Kopacz, choć namaszczona przez kierownika, nie mogła dać rady.

* * *

Platforma znalazła się w największym kryzysie od momentu powstania. Jeśli chce przetrwać, musi znaleźć lidera, nowy program, energię do działania, być może pozbyć się też dużej liczby zdemoralizowanych i martwych dla organizacji członków. A przede wszystkim „odpępnić” się od Donalda Tuska, który tej partii już raczej niewiele doda, zwłaszcza kiedy oświadczył, że europejska funkcja to jego ostatnie zajęcie. Wygląda na to, że PO znacznie wcześniej niż PiS będzie musiała się usamodzielnić, odseparować od historycznego patrona i podjąć trud budowania nowego programu i wizerunku. Głównej partii opozycyjnej potrzebny jest nowy napęd po to, aby w tej roli pozostała. Zwłaszcza że PO nigdy nie miała dodatkowej legendy, opowieści na gorszy czas, jakiegoś ideowego zapasu – takiego, z którego czerpał choćby PiS, dzięki czemu przetrwał osiem lat rządowej abstynencji. Platforma to laboratoryjny, politologiczny przykład na wypaloną, rozleniwioną partię władzy, z uschniętymi korzeniami i zachwianą tożsamością. Jeśli nie znajdzie dobrego przywódcy na czas opozycji (i na później) albo PiS nie popełni koszmarnych błędów – to partia, która wydawała się trwałym i stabilnym filarem polskiej polityki i demokracji, przepadnie. I to by była największa wina Tuska.

Polityka 46.2015 (3035) z dnia 08.11.2015; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "10 win Tuska"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną