Wykładowcy to społeczność raczej lękliwa i ostrożna. Nawykła do oportunizmu i hołdująca zasadzie „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Nie wszyscy są tacy, ale większość owszem. Wykładowcy to przecież kadry „budżetowe”, mające w sobie coś z urzędników. W końcu nie po to europejskie mocarstwa stworzyły nowoczesne uniwersytety, żeby te im bruździły, lecz po to, by wspierały państwo i budowały jego potęgę. A skoro już uniwersytet jest z natury swej instytucją patriotyczną, to z grubsza biorąc, powinien być prorządowy. Gdy zaś jest to rząd odwołujący się do retoryki republikańskiej i narodowej, czyli prawicowy, mający w swym ideologicznym arsenale dobre wieści o kulturotwórczej i państwotwórczej roli uniwersytetu, to trudna rada – uniwersytet też musi być prawicowy. Nie inaczej jest i wtedy, gdy ideologia państwowa jest liberalna bądź lewicowa. Państwowe uniwersytety nie mogą być inne. W końcu, pomimo całej swej autonomii, są przecież częścią państwa.
Grzeczni i prawomyślni
Apolityczność uniwersytetu jest niemożliwa i niepożądana. Pełna wolność myśli i słowa jest dla odmiany bardzo pożądana, lecz równie niemożliwa. Raz jest z tym lepiej, raz gorzej. W PRL było źle, bo na wszystko oko miała partia i partyjni profesorowie. Kto by posunął się za daleko w krytyce bądź nazbyt oddalił od konserwatywno-socjalistycznego standardu, musiał się liczyć z represjami. Polskie uczelnie pamiętają je doskonale – blokowanie awansów, zakazy publikacji, przenoszenie na gorsze stanowiska i słabsze uczelnie, wyrzucanie z partii, no i rzecz jasna wyrzucanie z pracy – choćby w drodze redukcji nazbyt licznych etatów. Za to grzeczni i prawomyślni mogli liczyć na awans. Służalczość i oportunizm wypierały odwagę i niezależność myśli, a miernoty wypierały prawdziwe osobowości naukowe.