Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Chcielibyście zasnąć i obudzić się za cztery lata, kiedy już będzie po bólu?

Odwieczny podział na zaangażowaną mniejszość i ogromną większość, pielęgnującą tylko lub głównie swoje prywatne sprawy, dobrze się sprawdził w niewoli. Pozwolił nam przetrwać biologicznie, ekonomicznie i tożsamościowo. Odwieczny podział na zaangażowaną mniejszość i ogromną większość, pielęgnującą tylko lub głównie swoje prywatne sprawy, dobrze się sprawdził w niewoli. Pozwolił nam przetrwać biologicznie, ekonomicznie i tożsamościowo. Ryan McVay / Getty Images
Wielu by tak chciało. Ale takiej opcji nie ma. Nikt nie da nam wolności w prezencie.
W Polsce – podobnie jak we Francji – połowa jest niezadowolona z działania demokracji, ale w Polsce na demonstracje przychodzą setki osób, a we Francji setki tysięcy.Krystian Maj/Forum W Polsce – podobnie jak we Francji – połowa jest niezadowolona z działania demokracji, ale w Polsce na demonstracje przychodzą setki osób, a we Francji setki tysięcy.
Tylko nieco ponad jedna trzecia z nas deklaruje zainteresowanie polityką (średnio w UE ponad połowa).Marian Zubrzycki/Forum Tylko nieco ponad jedna trzecia z nas deklaruje zainteresowanie polityką (średnio w UE ponad połowa).

Wyznawcy państwa PiS mają teraz labę. Mogą tylko czekać, aż nowa władza wprowadzi nowe porządki. Zwolennicy nie-PiS są w gorszej sytuacji. By Polska była taka, jakiej oczekują, muszą się zabrać do roboty. Oczywiście mogą też nic – jak zwykle – nie robić. Mogą się kręcić wokół swoich spraw i czekać, aż sytuacja się zmieni. Ale już się bez nich nie zmieni.

Polacy są mistrzami czekania. W zdecydowanej większości czekali pod rozbiorami, w czasie pierwszej i drugiej wojny, czekali w PRL i w stanie wojennym. Doczekali do Okrągłego Stołu. W III RP też czekali, żeby ktoś im zrobił lepszą Polskę. I się doczekali...

Tak było od wieków. Napaleńcy ganiali po lasach, polach i zebraniach, tkwili w konspiracjach, gnili po więzieniach, ginęli na barykadach, marnowali kariery, zaniedbywali rodziny, tracili majątki i biznesy, angażowali swój czas, emocje i pieniądze. A naród mnożył się, bawił, dorabiał, czekając, co z tego wszystkiego wyniknie. Zawsze mu się taka taktyka sprawdzała.

Jesteśmy społeczeństwem, które nigdy sobie nie wywalczyło wolności. Nie wyzwoliliśmy się, jak Francuzi czy Włosi, spod feudalnej władzy, zdobywając Bastylię lub oblegając Watykan. Nie wyzwoliliśmy się, jak Amerykanie, Algierczycy, Węgrzy, spod kolonialnej władzy Brytyjczyków, Francuzów, Habsburgów. Czasem jedno czy dwuprocentowa garstka próbowała siebie i Polskę wyzwolić, ale – od Kościuszki po pierwszą Solidarność – ponosiła krwawo okupioną klęskę. A reszta patrzyła i uczyła się, że nie warto.

Raz tylko, jesienią 1980 r., polski ogół się zaangażował. Ale szybko mu przeszło. Parę lat po stanie wojennym trudno było znaleźć lokal na kolportaż nielegalnej, solidarnościowej bibuły.

Polska bardziej wolna

W XX w. dwa razy odzyskiwaliśmy wolność i za każdym razem nie powszechnym obywatelskim zrywem, ale dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności wykorzystanemu przez nieliczną elitę. Pierwszy raz dzięki konfliktowi, który wyniszczył zaborców i skłonił ich do oddania suwerenności kanapowej reprezentacji Polaków, która szybko oddała ją Piłsudskiemu. Drugi raz dzięki upadkowi ekonomicznemu obozu sowieckiego, który skłonił władze do okrągłostołowych negocjacji z reprezentacją resztek Solidarności. Ani w 1918, ani w 1989 r. 99 proc. społeczeństwa nie musiało dla wolności nic robić. Nawet w czerwcowych wyborach 1989 r., kiedy nikomu nic już nie groziło, tylko 60 proc. dorosłych pofatygowało się na głosowanie i tylko 60 proc. z nich głosowało za zmianą (czyli na Solidarność). Jedna trzecia obywateli zdobyła się na wysiłek wrzucenia kartki do urny, by Polska była bardziej wolna.

Może to nie było takie złe, że większość Polaków nie rwała się do walki o wolność. Bo przez 200 lat szansa na sukces była bardzo wątpliwa. Dobrze się stało, że kiedy garstka konspirowała, cierpiała i ginęła, ogół skupił się na banalnej egzystencji i trwaniu. Inaczej przez dwa wieki niewoli zrobilibyśmy z Polski jeszcze większą ruinę. A może byśmy się całkiem wytrzebili, jak kiedyś Prusowie i Jaćwingowie.

Odwieczny podział na śladową zaangażowaną mniejszość i ogromną większość, pielęgnującą tylko lub głównie swoje prywatne sprawy, dobrze się sprawdził w niewoli. Pozwolił nam za cenę różnych kompromisów i kolaboracji przetrwać biologicznie, ekonomicznie i tożsamościowo. Problem się zaczął, kiedy ten podział z niewielką korektą przetrwał także, gdy skończyło się zniewolenie. To, co było zbawienne w niewoli, stało się mordercze dla polskiej demokracji po 1989 r.

Powszechna obojętność na potrzeby wspólnoty, owo polskie „ja się do polityki nie mieszam”, „ja mam żonę i dzieci (teraz raczej kredyt i ZUS)”, „ja się zajmuję swoimi sprawami” (zawsze na początku jest „ja”), oraz wizja obywatelskości polegającej na tym, że każdy robi, co do niego należy (piekarze pieką, pisarze piszą, rządzący rządzą, działacze działają, a wyborcy raz na cztery lata wybierają), dusiły polską demokrację przez ćwierć wieku, aż ją wreszcie zdusiły. Uczyniły z niej grę zainteresowanych zdobyciem władzy elit, toczącą się przy niemal pustych trybunach. Jak mówi prof. Jan Zielonka: są chętni na przywódców, nie ma na przewodzonych.

Elitarystyczny, merytokratyczny, menedżerski model demokracji mało komu zdawał się przeszkadzać. Szeroko rozumiana polityczna elita przyjmowała z wdzięcznością to, że nikt jej nie utrudnia rządzenia. A gdy ktoś – np. związki zawodowe lub ruchy społeczne – próbował się wtrącać, elity go różnymi sposobami marginalizowały. Kto – poza rządem Mazowieckiego – sprawował władzę, ten starał się zapobiec powstaniu gorącej, obywatelskiej demokracji, angażującej ogół społeczeństwa.

Ogół był ogólnie zadowolony, że może się zajmować własnymi sprawami. Ale w skrytości ducha wściekał się na elity i je zmieniał, gdy nie kosztowało to więcej niż wrzucenie kartki do urny. Po czym szybko wracał do zajmowania się własnymi sprawami. Raz na cztery lata mieliśmy (z wyjątkiem powtórzonej kadencji PO-PSL) rewolucję mordującą dotychczasową elitę i powierzającą sprawy publiczne nowej, którą niezwłocznie zaczynano mordować. Polityczne rzezie dotyczyły jednak partii, a nie osób. W nowych partiach nieodmiennie dominowali ocaleńcy ze starych. Nie dlatego, że byli tacy sprytni, ale dlatego, że nie mieli wielkiej konkurencji. Mało kto umiejący cokolwiek miał ochotę użerać się w polityce, bo szybko stała się ona paskudna. Im mniej było chętnych, tym bardziej była paskudna, więc było jeszcze mniej chętnych itd.

Po ćwierć wieku tak praktykowanej wolności stworzyliśmy najmniej demokratyczne społeczeństwo Unii Europejskiej. Nieco ponad jedna trzecia z nas deklaruje zainteresowanie polityką (średnio w UE ponad połowa). Tylko Czesi mniej się interesują, ale angażują się bardziej i są mniej niezadowoleni z ustroju. W Polsce – podobnie jak we Francji – połowa jest niezadowolona z działania demokracji (więcej tylko w Słowenii), ale w Polsce na demonstracje przychodzą setki osób, a we Francji setki tysięcy.

Demokracja formalna

Zadowolonych z ustroju jest w Polsce 29 proc. przy średniej w UE powyżej 50 proc. Niezadowolenie nie skłania jednak Polaków do działania. Zaledwie co ósmemu obywatelowi zdarza się podpisać petycję, jeden na kilkunastu spotkał się z wybranym politykiem, co dwudziesty robił coś jako wolontariusz lub brał udział w bojkocie, co trzydziesty brał udział w demonstracji, co pięćdziesiąty był jakoś aktywny w partii. Średnie europejskie, uwzględniające nowe kraje Unii, są kilkukrotnie większe.

Gra przy pustych trybunach i przy nikłej konkurencji jest dla politycznych elit demoralizująca i delegitymizująca. Formalnie demokratyczną władzę, mającą legitymację wyborczą, zamienia w coś na kształt rotacyjnej władzy absolutnej. A – jak pisał lord Acton – „władza absolutna demoralizuje w sposób absolutny”. To jeden z powodów, dla których związek obywateli z partiami jest w Polsce najsłabszy w Europie. Zaledwie co czwarty widzi partię bliską jego poglądom przy średniej unijnej powyżej 50 proc. i od 60 do 80 proc. w stabilnych, kulturowo zakorzenionych demokracjach, jak Niemcy czy Norwegia.

Brutalnie można powiedzieć, że mamy w Polsce wybory i państwo prawa, ale demokratycznego społeczeństwa nie mamy. Mamy demokrację formalną, instytucjonalną, ale demokracji realnej, społecznej – nie. Bo demos nie przystąpił do demokratycznej gry, którą zaproponowały polityczne elity. Demokracja okazała się w Polsce niemożliwa, bo polski demos (rozumiany jako powszechna polityczna wspólnota) nie istniał i nie powstał.

Demokratyczny deficyt widać, gdy pod Sejmem i Trybunałem Konstytucyjnym w momencie kluczowym dla przyszłości istniejącej realnie formalnej demokracji demonstruje po kilkaset osób. Super, że demonstrują, ale fatalnie, że tylko kilkaset osób i że przynajmniej jedną trzecią z nich pamiętam z demonstracji i knucia przeciwko PRL w latach 80., znam po nazwisku z protestów podpisywanych przeciw rządom od Olszewskiego po Kopacz, z marszów i pikiet, które miały rządy III RP do czegoś zachęcić lub zniechęcić.

Sytuacja byłaby inna, gdyby w obronie prawa wyszły na ulice dziesiątki lub setki tysięcy osób reprezentujących wielomilionowe, czujące ruchy obywatelskie, związki zawodowe, powszechne i zaangażowane w dobro publiczne związki pracodawców, masowe organizacje studenckie i uczniowskie, liczące dziesiątki tysięcy członków dobrowolne organizacje profesjonalistów (prawników, dziennikarzy, naukowców, lekarzy, inżynierów) itp. Ale przez ćwierć wieku wolności niczego takiego w Polsce nie stworzyliśmy. To wielki grzech demokratów, za który trafiliśmy do politycznego piekła.

Przepraszam, że teraz będę nieprzyjemny. To miło, że państwo doczytaliście aż do tego momentu. Domyślam się, że skoro czytacie POLITYKĘ, a nie „Gazetę Polską”, to raczej nie jesteście szczęśliwi z powodu wyniku wyborów – raczej byście nie chcieli, żeby PiS udał się skok na Trybunał i żeby Jarosław Kaczyński został na wiele lat niekoronowanym cesarzem którejś tam RP. Ale, jeżeli mam rację, to właściwie dlaczego pani czy pana nie było w środę pod Sejmem i w czwartek pod Trybunałem? Byliście zajęci? Siedzieliście w pracy? Opiekowaliście się dziećmi? 30 mln polskich obywateli miało akurat coś strasznie pilnego i ważnego?

A może myśleliście, że się bez was, jak zawsze, obejdzie? Nie obejdzie się! Już nie. Żaden kraj, w którym kilkadziesiąt tysięcy osób dobrze żyje lub chce żyć z polityki, parę tysięcy aktywistów latami próbuje patrzeć im na ręce, a kilkadziesiąt milionów myśli, że bez nich kraj się obejdzie, nie ma szans stworzyć trwałej demokracji. Źli ludzie, których władza nieodmiennie przyciąga, wcześniej czy później obezwładnią konstytucyjne gwarancje wolności i praworządności, jeśli wciąż będzie się za nimi aktywnie wstawiało te same parę tysięcy osób, a reszta będzie liczyła, że inni zadbają o ich wolność, prawa obywatelskie, demokrację itp., że je zagwarantuje Unia Europejska albo że dobry porządek jakoś sam się obroni. Na dłuższą metę nic, na czym nam zależy, samo się nie obroni. Demokracja sama się nie zrobi. Już nie.

Bądźmy jeszcze bardziej nieprzyjemni. Mamy już w Polsce paręset tysięcy dość zamożnych osób i kilkadziesiąt tysięcy osób naprawdę bogatych. Może to właśnie wy. Bo kupują i czytają prasę raczej zamożniejsi. Większość z was pewnie by wolała, żeby Polska była państwem prawa i demokracji, żeby tu było, jak w Niemczech, Szwajcarii, Kalifornii, gdzie może jeździcie na wakacje i robicie biznesy, a nie jak na Białorusi albo w Kazachstanie. Soros, finansujący m.in. Fundację Batorego, zapytałby, ile waszych prywatnych pieniędzy poszło za tymi waszymi chęciami. Ile z własnej woli zainwestowaliście w polską demokrację. Ile w ostatnim roku wydaliście po dobroci na to, żeby polska polityka była taka, jak w Niemczech, Szwajcarii albo Skandynawii? Żeby miała oparcie w mocnych finansowo think tankach, organizacjach społecznych, obywatelskim monitoringu, jakościowych mediach. Myśleliście, że w stabilnych i silnych demokracjach, gdzie dobrze się żyje i bezpiecznie robi się biznesy, to wszystko finansują pieniądze spadające z nieba? Myśleliście, że instytucjonalna tkanka społeczeństwa obywatelskiego – jak anioły – żyje pięknymi intencjami oraz widokami? A widzieliście jakąś trwałą demokrację, w której takiej tkanki nie ma? Przez kilka dekad zachodnie pieniądze finansowały budowanie polskiego społeczeństwa obywatelskiego. Myśleliście, że tak będzie zawsze? Wciąż tak wam się wydaje?

Kowale własnego losu

Oczywiście rozumiem, że jako liberałowie nie macie instynktu stadnego. Wyborcy PiS (także wielu od Kukiza) go mają. Są z natury kolektywistyczni. Gromadzą się, chcą się schować w kupie i takimi łatwymi do zdyscyplinowania kupami opanowują Polskę. A my jesteśmy indywidualistami. Krępuje nas masa. Źle się czujemy w tłumie. Nudzimy się na zebraniach. Wezwania do ratowania Polski, demokracji, Europy i świata raczej są dla nas naiwne i śmieszne niż mobilizujące. Nie wiemy, co byśmy mieli ze sobą zrobić na pikiecie albo na paradzie. Nie potrzebujemy być w masie, bo chcemy być samodzielni, niezależni, silni. Trzeba się pozbyć tych złudzeń. Nikt nie jest dość silny, by przetrwać tylko o własnych siłach.

Widzimy się jako kowali własnego losu. Dotychczas to się mogło pozornie udawać, bo aktywiści zapewniali komfort istnienia indywidualistom. Ta możliwość została wyczerpana. Dopóki indywidualiści się wreszcie nie obudzą, ten stan będzie się pogłębiał. Parlamentarna większość, która powstała w wyniku demokratycznych wyborów, choć reprezentuje wyraźną mniejszość społeczeństwa, będzie naginała i łamała prawo, by odebrać wam wszelką pewność – poza pewnością omnipotencji Prezesa. Od was zależy, ile to będzie trwało. Może nie jedną, a dwie albo pięć kadencji. Aż się przebudzicie jako obywatele.

Takie przebudzenie się nieśmiało zaczyna. W Sejmie opór stawiają głównie nowi ludzie z Nowoczesnej. Na pikietach obok wiecznych aktywistów widać głównie nowe organizacje – KOD, Razem, Zielonych, nowe twarze Zjednoczonej Lewicy. To są tylko zalążki. Ale są. Jak ktoś nie chce się samoorganizować od zera, może się przyłączyć albo wesprzeć finansowo. Kiedy dostatecznie wielu przyłączy się i będzie wspierało, sytuacja zacznie się odwracać.

Żeby po czterech ponurych latach, których raczej już nie unikniemy, istniał realny wybór, trzeba je przeżyć pracowicie w sensie obywatelskim. Nie chodzi tylko o przyłączanie się i wspieranie. Chodzi o stworzenie efektywnego modelu demokracji. Jeśli na przykład jesteście pracodawcami, musicie zacząć zadawać sobie pytanie, czy pracownik wracający z waszej firmy do domu raczej dzięki wam afirmuje system, czy ma ochotę wysadzić go w powietrze? Jak jesteście szefami, zastanówcie się, dlaczego wasi podwładni nie należą do związków zawodowych, dzięki którym w pracy czuliby się bardziej u siebie. Jak jesteście pracownikami, zastanówcie się, dlaczego sami nie należycie do związku, nie ujmujecie się za skrzywdzonym kolegą, nie stawiacie szefowi oporu. Sukces rynkowy i zawodowy jest ważny, ale jeżeli jego ceną staje się rewoltowanie współobywateli-wyborców, to może lepiej z czegoś zrezygnować, niż napędzać głosy radykałom, którzy mogą wszystko rozwalić. Wiem, że to jest trudne, ale demokratyczny kapitalizm jest trudny. Na dłuższą metę udaje się tylko w dojrzałych społeczeństwach, mających dość wielu dojrzałych obywateli, którzy go wciąż i wszędzie pielęgnują.

Jeżeli chcecie żyć w kraju wolnym i demokratycznym, który dzięki temu może się rozwijać i gonić najlepszych, czeka nas, niestety, wymagająca i niekrótka droga. Ale nie dajcie się przestraszyć. Nie dajcie się zniechęcić. Róbcie coś.

Zapisujcie się do organizacji, związków, partii lub je zakładajcie. Organizujcie protesty lub bierzcie w nich udział. Pomagajcie niesłusznie atakowanym, to większa będzie szansa, że wam ktoś pomoże, gdy zostaniecie zaatakowani. Mówcie i piszcie, co myślicie na Facebooku, Tweeterze, blogach. Twórzcie własne media albo wspierajcie te, z których korzystacie. Prostujcie kłamstwa, gdzie możecie, i piszcie, jak jest naprawdę. Wspierajcie finansowo to, co wam się podoba. Może wam się wydawać, że to są jakieś drobiazgi bez znaczenia. Nieprawda. Każde wasze słowo, każdy gest, każda złotówka i każda minuta ofiarowana w publicznym interesie się liczy. To jest sól demokracji, wolności i praworządności.

Jak coś zaczniecie robić, kiedyś będziecie trochę lepiej żyli w trochę lepszym świecie. A od razu będziecie się lepiej czuli. To jest naukowo stwierdzone. Nigdy jeszcze w nowoczesnej historii Rzeczpospolitej nie było tak oczywiste, że los tak wielu zależy od tak wielu. Im szybciej w to uwierzymy, tym krócej będzie To trwało.

Polityka 50.2015 (3039) z dnia 08.12.2015; Temat z okładki; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną