Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Żałoba na żywo

Jak media zmełły śląską tragedię na reality show w stylu tabloidów

Leszek Zych / Polityka
Zdjęcia ofiar, drastyczne szczegóły, intymne świadectwa, zapisy rozmów z telefonów komórkowych, słowem – krew, pot i łzy to właśnie tabloidy.

Poniższy tekst ukazał się w POLITYCE nr 7/2006

Tragedia na Śląsku przykuła mnie do telewizora. Ale z godziny na godzinę rósł we mnie opór. Nie miałem za złe reporterom, że powtarzają w kółko te same okruchy informacji, ani prezenterom, że zadają wciąż te same pytania, na które reporterzy prawie nigdy nie umieli konkretnie odpowiedzieć. W pierwszych godzinach po nieszczęściu taki chaos przekazu jest nieunikniony.

Nie zarzucam nikomu umyślnej złej woli, chcę się podzielić wątpliwościami zaangażowanego odbiorcy. Rzecz nie w tym, której stacji wyszło lepiej lub gorzej, lecz w tym, czemu telewizja jako środek masowego przekazu i porozumiewania się w takich przypadkach zawodzi i w czym zawodzi.

Wirus „T”

Skupiam się na telewizji, bo to ona ma dziś największy wpływ na masową publiczność. Ale urósł jej bezwzględny rywal – prasa zwana tabloidami. Te gazety – zwane dawniej brukowymi – nie znają granic, których media zwane poważnymi nie powinny przekraczać.

Zdjęcia ofiar, drastyczne szczegóły, intymne świadectwa, zapisy rozmów z telefonów komórkowych, słowem – krew, pot i łzy to właśnie tabloidy. Jeśli informacja, to zawsze podlana ostrym sosem emocji, jeśli bohater pozytywny – to taki, który wywołuje powszechne współczucie, albo taki, który poprawia narodowe samopoczucie. Jeśli sprawa, to taka, wokół której można rozkręcić akcję społeczną, a przy okazji zdobyć jeszcze więcej rozgłosu.

Mówią, że ryba psuje się od głowy. Ale tu psucie zaczyna się od ogona. W kraju, gdzie ludzie z porządnym wykształceniem wciąż stanowią wyraźną mniejszość, tabloidy spychają telewizję do narożnika. Na deskach jeszcze nie leży, ale broni się coraz słabiej. Media zatrute wirusem „T” potykają się tak jak na Śląsku. Oto, kiedy potknięcia te – zwłaszcza w telewizjach – wywołują mój sprzeciw.

 

Kiedy telewizja spłaszcza dramat

Łatwiej pokazywać zdjęcia filmowe, podłożyć pod nie efektowną muzykę, śledzić okiem kamer rozwój akcji, komentować i spekulować. Ale jak mówić „na żywo” o umieraniu i śmierci, o cierpieniu rodzin i przyjaciół? Jak pytać o sprawy ostateczne? Może lepiej, by tego nie ruszać, bo kanały informacyjne są od informacji, a nie od eschatologii. Mimo to – próbowano. Póki w studiu TV mierzą się z takim tematem psycholog, socjolog, filozof, duszpasterz, wytrawny publicysta – jestem za.

Ale kiedy rozmowa – jak w programie „Warto rozmawiać” – schodzi na to, kto w jakich okolicznościach stracił kogoś z najbliższej rodziny i jak sobie z tym radził, czuję się, delikatnie mówiąc, zażenowany. Odbieram to jako epatowanie nieszczęściem w duchu tabloidalnym. A kazania duchownego wygłaszane w takiej sytuacji brzmią sztucznie, potęgując wrażenie, że podsłuchujemy niechcący spowiedź i rekolekcje, co w świeckim medium zakrawa na nadużycie. Nie zdziwiłbym się, jeśli po takim programie do ratowników, policjantów czy bliskich ofiar tragedii, szukających pomocy psychologów, dołączyliby jeszcze niektórzy widzowie.

Zwłaszcza że pośpiesznie wypowiadane i wysłuchane kazania niosą ryzyko nieporozumienia. W „Rzeczpospolitej” czytam wypowiedź teologa ks. prof. Pawła Bortkiewicza (ale podobne słowa padały z ekranu, choć nie zdążyłem ich zanotować): „Śmierć tych osób pokazuje, jak nasze życie jest bardzo kruche, ulotne, przemijające i że nie jesteśmy tego w stanie zmienić. Może w dobie zafascynowania technizacją, biotechnologią przypomni nam o tym”. No tak – niech przypomni, byle tylko ktoś tego nie odczytał tak, że Bóg zesłał śląską katastrofę ku opamiętaniu Polaków.

Po klęsce tsunami pojawiły się głosy, że to kara Boża. Terrorystyczny atak na Amerykę niektórzy chrześcijańscy fundamentaliści uznali za zasłużoną karę za bezbożnictwo liberalnej części Amerykanów. Wielkie katastrofy mają to do siebie, że prowokują do dzikich teorii spiskowych i równie niedorzecznej teologii. Skołowanym ludziom podsuwa się myśl, że krew i cierpienie niewinnych, przypadkowych ofiar służy Bogu do zawracania rodzaju ludzkiego ze złej drogi.

Kiedy telewizja przesadza z emocjami

Ale może jeszcze ważniejsze jest co innego: takie nieszczęścia mówią też coś istotnego o zbiorowości, w której się zdarzyły. I tutaj rola mediów jest kluczowa, a ich pewność siebie – znacznie większa. Na tym właśnie polega pułapka. Katastrofa jako temat przekazu zaczyna żyć własnym medialnym życiem. Staje się przedmiotem obróbki służącej różnym celom i interesom, a nie tylko informacji. Mimo najlepszych intencji media ulegają tu pokusie, by z tragedii zrobić wielki reality show. Kamery i mikrofony pojawiają się za blisko, za wcześnie, zbyt nachalnie, zmuszając rodziny ofiar do udziału w spektaklu.

Jaką wartość informacyjną ma rozmowa z 9-letnim chłopcem, który stracił w śląskiej hali rodziców i brata? Czemu wbrew prośbom rodziny wysyła się kamery na pogrzeb młodej sportsmenki? Dlaczego wielokrotnie pokazuje się ludzi, którzy cierpią, płaczą lub którzy są wściekli czy oburzeni? Bo w telewizyjnym reality show sprzedaje się emocje. Nie szkodzi, że to nie wyjaśnia wydarzenia, ważne, że przekaz elektryzuje.

Wiarygodność relacji osób dotkniętych nieszczęściem lub przypadkowych świadków może być nikła – nieważne. Ważne, że stwarzamy pozór, iż dzięki naszemu przekazowi widz jest w samym środku wydarzeń. Pod pretekstem współczucia i solidarności z ofiarami zapraszamy gapiów na miejsce wypadku. A kiedy już są, musimy im powiedzieć, w którą stronę powinni zwrócić swoje nabrzmiałe emocje. Głębsza znajomość tak skomplikowanej materii jak prawo czy budownictwo albo zasady ratownictwa jest dobrem rzadkim. Łatwo się wygłupić ferując jakieś twarde oceny lub, co gorsza, łatwo kogoś pomówić o zło, którego nie dokonał. Pozwalając na wygłaszanie takich pochopnych ocen, media włączają się w szukanie kozłów ofiarnych.

To już nie spłaszczenie egzystencjalnego dramatu, lecz manipulowanie rzeczywistością lub wręcz jej zniekształcanie. Pod tabloidalną dewizą, że nowoczesne media to emocje i świadkowie wydarzeń, wpuszcza się na arenę publiczną mechanizmy samosądu. Nie wiem, z jakich powodów jeden z budowniczych śląskiej hali usiłował popełnić samobójstwo, ale presja stworzona w mediach mogła się do tego przyczynić.

Kiedy telewizja uderza w tony plemienne

Po tragedii na Śląsku zdarzyła się katastrofa promu na Morzu Czerwonym, ale to było daleko od Polski. Nikomu nie przyszło do głowy zmieniać telewizyjne ramówki. Nie słyszałem o naszych telegramach kondolencyjnych do przywódców Egiptu czy Arabii Saudyjskiej ani o spontanicznych gestach solidarności z rodzinami ofiar. Nie nasze plemię.

Media, a zwłaszcza telewizja, są potężną siłą także w budowaniu poczucia więzi społecznej i narodowej. Ale to nie to samo co więź plemienna. Niestety, i na tym polu wirus „T” daje znać o sobie.

Widziałem relację, w której jakaś pani ze łzami w oczach mówiła, że jej strasznie żal zabitych w Chorzowie, bo to przecież „nasi”. I ja to rozumiem, ale oczekiwałbym od telewizji jakiegoś komentarza. Opłakujemy ofiary chyba nie tylko dlatego, że to Polacy. Zresztą, jak wiadomo, pod zawalonym dachem hali wystawowej zginęli także ludzie innych narodowości.

Nie dowiedziałem się też z mediów, dlaczego odesłano do domu niemieckich ratowników z psami, którzy chcieli pomóc w akcji ratowniczej na Śląsku. Czyżby komuś z władz polskich przeszkadzało, że Niemcy chcą ratować Polaków? Przypomnę, że przed wojną Katowice i Chorzów należały do Polski: nie ma powodu, by doszukiwać się w sprawie jakichś ukrytych podtekstów polityczno-rewizjonistycznych.

Ale nie ma też powodu, by przy okazji tragedii podbijać narodowy bębenek. Że czynią tak nasi politycy, to nie dziwi. Nie mogli nie przyjechać na miejsce katastrofy. Reszta – ich zachowania, obietnice, wypowiedzi – to kwestia gustu. Na przykład: nie jestem pewien, czy prezydent Lech Kaczyński musiał zjechać do Katowic i ogłosić przed kamerami, że za dwie godziny ogłosi żałobę państwową.

Zaskoczyło mnie też jego sformułowanie, że śląska tragedia to największa katastrofa w historii III Rzeczpospolitej. Czemu miało służyć użycie akurat tego określenia, tak dziś naładowanego złą energią polityczną, że w IV RP taka katastrofa nie byłaby możliwa? A słuchając deklaracji, że państwo pokryje koszty pogrzebu ofiar, zastanawiałem się, czym różnią się przypadkowe ofiary innych katastrof – jak choćby niedawnej na Trasie Toruńskiej w Warszawie czy wcześniejszej autokaru wiozącego pielgrzymkową młodzież – od ofiar śląskich, że ich śmierci państwo w ten sposób nie uczciło?

Może różnica polega na najeździe kamer TV na Śląsk. Pod halę zjechało za dużo ekip krajowych i zagranicznych mediów, by rzecz nie wpadła w groźne tryby. Pomijam dantejskie sceny rozgrywające się między dziennikarzami zmuszonymi do polowań na newsy i deprymujące opowieści o metodach, po jakie sięgali w tym celu. Nie wiem, co gorsze: okradanie zabitych czy żerowanie na żywych.

Ale to przecież wina nie tylko wysłanników mediów, że gubią etyczne zasady zawodu. Wysłała ich tam niewidzialna ręka medialnego rynku. Wirus „T” jak pierwotne bóstwa żąda więcej i więcej krwi – mocnych wrażeń. Machina musi się kręcić coraz szybciej – co damy jutro na czołówkę?

Za to zwykłych śmiertelników i liderów politycznych tam nikt nie wysyłał. Ci pierwsi mogli się kierować odruchem serca, a pewnie i zwykłą ciekawością, ci drudzy – mój Boże, nie mieli dobrego wyjścia. Ale jedni i drudzy odgrywali też role z medialnego skryptu.

Wzorem mógł być papieski kwiecień 2005 r. – to wtedy media w Polsce poczuły chyba po raz pierwszy swą więziotwórczą siłę. Ale przekazując uczucia i przeżycia milionów, tworzyły zarazem matrycę zbiorowych zachowań żałobnych. I teraz nie wiadomo, co jest gestem spontanicznym, a co powtórką na użytek kamer. Potęguje to wrażenie teatralności. Celebrowanie żałoby staje się spektaklem. Rytuały społeczne nie są niczym złym, ale dobrze wiedzieć, co jest ich żywą treścią i w jakiej proporcji. Pokrzepienie cierpiących czy apoteoza wspólnoty?

Po zawrotnych wynikach oglądalności towarzyszących przekazom papieskiego kwietnia czy rocznicy Powstania Warszawskiego (a także skokom Adama Małysza, kiedy był w formie) media coraz śmielej wybierają apoteozę. Pewnie, że tak się dzieje w całej wirtualnej wiosce globalnej, choć nie wszędzie w takim wydaniu i takim natężeniu jak u nas. Podobną apoteozę wspólnoty oglądałem w telewizji amerykańskiej po zamachach 11 września.

Ale może szukam dziury w całym? Co złego w tym, że telewizja oddaje narodowi, co narodowe? Należy ją za to chwalić, że konsoliduje zbiorowość w trudnych chwilach. Dobrze, ale takimi trudnymi chwilami są klęski wojenne i wielkie zagrożenie zewnętrzne czy wewnętrzne. Katastrofy czy klęski żywiołowe są niestety częścią codziennego życia jednostek i narodów.

Jeśli w mediach nada im się oprawę zrównującą je z wielkimi wydarzeniami historii, to puszcza się w ruch mechanizm banalizacji. Pół biedy, gdy stacja radiowa zapowiada w serwisie „cud w hali katowickiej”, a okazuje się nim odnalezienie pod gruzami żywych gołębi. Wrażliwa dusza dostrzeże w tym metaforę wierności i przywiązania – ale słowo „cud” to przesada. Gorzej, kiedy banalizacja wdziera się w sferę symboli narodowych.

Wyczuła to autorka listu zamieszczonego w „Gazecie Wyborczej” Anna Koman: „Wszędzie padają wielkie słowa, słyszy się o pomysłach postawienia na miejscu zawalonej hali pomnika. Jeden z duchownych powiedział nawet w TV, że jest to miejsce »uświęcone krwią« tych, co zginęli. Polacy mają znów swoją narodową tragedię. I tylko dziwi, że kiedyś narodową tragedią były walki wyzwoleńcze, upadki powstań, zesłania na Sybir czy pacyfikacje strajkujących robotników. Teraz telewizja kreuje na taką tragedię chorzowski nieszczęśliwy wypadek”.

Słusznie pisze w „Rzeczpospolitej” Bogumił Luft, że w społecznej reakcji na tragedię śląską widać poszukiwanie wspólnoty i że „w Polsce przyzwyczajonej od paru stuleci do historycznych katastrof, właśnie katastrofa zdaje się najbardziej sprzyjać budowaniu wspólnoty”. Ale właśnie dlatego na media spada szczególny obowiązek: by nie mieszać katastrofy budowlanej z klęską historyczną. Wspólnota budowana na takich podstawieniach jest fantomem. A po 16 już latach niepodległości warto by w tej dziedzinie poszukać innych inspiracji niż same nieszczęścia.

Kiedy telewizja przekracza granice

Tak jak jest granica w pokazywaniu emocji, jest też granica w celebracji wspólnoty. W sferze publicznej, gdzie operują media i liderzy, chodzi zawsze o to samo – wyczucie proporcji. W korporacji BBC nie pokazuje się zbliżeń twarzy ludzi pogrążonych w cierpieniu, wszystko jedno – znanych czy nieznanych. Nie pokazuje się też zbliżeń zwłok. Unika się wszystkiego, co może wzbudzić szok i zranić czyjeś uczucia czy dumę. Nie oznacza to autocenzury, tylko pewien wybór etyczny: rezygnację w pewnych określonych sytuacjach z potwornej siły rażenia, jaką ma obraz nadany w telewizji. Może powiem to jeszcze inaczej: w relacjach z i wokół katastrofy nie brakło mi niczego; raczej wszystkiego było za dużo. A przecież są momenty, kiedy prawo do dyskrecji i prywatności jest prawem bezwzględnym, kiedy potrzebna jest cisza. Może na dłużej niż na minutę.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną