Przez lata pisaliśmy, jak widać z umiarkowanym sukcesem, że partia nazywająca się Prawo i Sprawiedliwość to nie jest normalne ugrupowanie polityczne, nawet na tle najbardziej radykalnych i marginalnych partii europejskich. W dzisiejszych czasach trudno znaleźć formację polityczną, której lider pełniłby zarazem rolę faktycznego właściciela partii, jedynego stratega, duchowego guru, kogoś w rodzaju naczelnego kapłana, czy też hipnotyzera, zarządzającego zbiorowymi emocjami. Trudno wskazać jakąś inną partię, której fundamentem byłyby mity, obsesje, bardzo szczególna – głęboko pesymistyczna i mroczna – wizja świata, historii, ludzkiej natury.
To nie jest tak, że wszyscy działacze, a jeszcze bardziej wyborcy tej partii, są jakimiś mentalnymi klonami prezesa; oczywiste, że przyłączyli się do PiS z różnych powodów, bo w III RP czuli się skrzywdzeni, oszukani, rozczarowani sposobem działania instytucji państwa i rządzących polityków, bo ignorowano ich oczekiwania, plany, pomysły, emocje, bo chętnie przyjęli obietnice zmiany i poprawy.
Ale PiS otrzymuje się w pakiecie. Mówiąc symbolicznie: głosowałeś na Andrzeja Dudę i Beatę Szydło, dostajesz Ziobrę i Macierewicza, 500 zł na dziecko okazuje się spakietowane ze sprawą smoleńską; nie ma jednego bez drugiego, także trzeciego (Trybunał Konstytucyjny), czwartego (przejęcie mediów) itd. Ale katastrofa/zbrodnia smoleńska w tym pakiecie zajmuje miejsce centralne.
Dla lidera PiS to sprawa głęboko osobista, z której wszakże nie zawahał się uczynić narzędzia politycznego. Mnóstwo ludzi pisało o tym, jak katastrofa smoleńska stała się „mitem założycielskim” PiS, jak miesięcznice pełniły rolę spoiwa i mobilizacji elektoratu, jak zespół Antoniego Macierewicza wytwarzał teorie spiskowe, zmieniane następnie w sugestie zbrodni popełnionej przez politycznych rywali.