Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Czy wybory w USA będą starciem czarnych koni?

Mike Segar/Reuters / Forum
Na razie bohaterami pierwszej przymiarki do kampanii prezydenckiej w USA są outsiderzy: Bernie Sanders i Donald Trump.

W New Hampshire lud się cieszył, sztab wyborczy Hillary Clinton – mniej. Hillary dała z siebie dużo, pokazała pazur, pamiętała nie tylko o kobietach, lecz też o mniejszościach etnicznych, lojalnym elektoracie Demokratów, o którym senator Sanders raczej zapomina.

A jednak minę miała nietęgą, bo przewaga, jaką w tym głosowaniu zdobył nad nią Bernie Sanders, była znaczna, zwracała uwagę, mogła zasiać niepokój w wyborcach: kto lepszy? Clinton czy Sanders? Kto ma większe szanse zdobyć nominację prezydencką i wygrać wybory powszechne? Siłą Clinton jest nadzieja Amerykanek, że wreszcie pojawi się pierwsza w historii Stanów prezydentka.

Hillary jest inkarnacją tych nadziei, ale także ikoną epoki Clintona, którą amerykańska lewicowa inteligencja wciąż wspomina z sympatią i nostalgią. To, że cierpiała z powodu romansu męża ze stypendystką w Białym Domu i że się z tego doświadczenia podniosła w takim stylu (sekretarz stanu, prawdopodobnie oficjalna kandydatka na prezydenta), daje jej w oczach elektoratu dodatkowe punkty.

A jednak show ukradł jej tym razem „lewak”, o którym jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie słyszał, a kiedy usłyszał, wzruszał ramionami. Sukces Sandersa jest sukcesem ciężko zapracowanym. Starszy pan z tygodnia na tydzień nabierał energii i entuzjazmu. Retorycznie nie taki sprawny jak jego główna rywalka, lecz bez trudu nawiązujący kontakt z publicznością.

Dostaje huczne brawa nie tylko dlatego, że to jest część tego politycznego widowiska, jakim są amerykańskie prawybory. Dostaje brawa, bo mówi o tym, czym żyje dziś znaczna część amerykańskiej klasy średniej, a ta jest w znacznym stopniu elektoratem Demokratów. Mówi o poczuciu niepewności, jakie zakradło się do życia tych ludzi, o obawie, że nie będą w stanie zapewnić własnym dzieciom dobrej edukacji, a nawet jeśli zapewnią, to nie ma wcale pewności, że znajdą dobrą pracę.

Sanders nie waha się też pokazywać palcem na miliarderów i spekulantów finansowych z Wall Street: to hańba Ameryki, że najbogatsi nie płacą podatków, to się musi skończyć! Bogaczy trzeba obłożyć podatkiem, z którego będzie się finansowało nasze szkolnictwo, studia uniwersyteckie powinny być za darmo!

Sanders trafia w nastroje, które dziś rozhuśtały scenę polityczną w niejednym kraju zachodnim. W zmęczenie i obrzydzenie polityką i politykami, szukającymi jedynie swego, a wyborców traktującymi jak ciemny lud. W potrzebę zmiany nie tylko ekipy u władzy, ale w ogóle życia publicznego, w oczekiwanie większej sprawiedliwości i większego poszanowania autonomii i praw zwykłego obywatela. Sanders uderza też w polityczny establishment waszyngtoński, ale to robi prawie każdy pretendent do prezydentury, chyba że sam jest częścią tego establishmentu.

Przeciekawe się robią te amerykańskie pierwsze przymiarki do kampanii prezydenckiej. Na razie ich bohaterami są outsiderzy: Sanders i Donald Trump, jeden z owych miliarderów, których Bernie chce przydusić podatkami. Dojście któregokolwiek z nich do Białego Domu robi się trochę bardziej prawdopodobne niż przed Iową i New Hampshire. Jeśli za dwa tygodnie obaj znów wygrają w Karolinie Południowej, możemy zacząć spekulować o finalnym starciu anachronicznego socjalisty z anachronicznym nacjonalistą. Sęk w tym, że ich anachroniczność może się wyborcom wydawać bardzo na czasie.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną