Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Czas pogardy

Karol Modzelewski o niesprawiedliwości dziejów i radości z niszczenia innych

Karol Modzelewski Karol Modzelewski Marek Szczepański / Forum
Karol Modzelewski, historyk, dysydent w czasach PRL, o tym, kim był i jest Lech Wałęsa i skąd się bierze radość z niszczenia ludzi.
Tłum mieszkańców Gdańska zgromadzony przed Bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Sierpień 1980 r.Zygmunt Błażek/Wikipedia Tłum mieszkańców Gdańska zgromadzony przed Bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Sierpień 1980 r.

Artykuł w wersji audio

Jacek Żakowski: – Kim jest Lech Wałęsa?
Karol Modzelewski: – Chłopsko-robotniczym przywódcą wielkiej plebejskiej rewolucji.

Czyli Solidarności.
Solidarność to była forma instytucjonalna. A istotą było zrzucenie skorupy konformizmu przez miliony ludzi, którzy nagle postanowili sami o sobie stanowić. O swoim życiu, zakładzie pracy, kraju. Mogę otworzyć nawias?

Oczywiście.
W czasach Lechosława Goździka, czyli ludowego trybuna Października 1956 r., aparatczycy mówili o polskiej klasie robotniczej, że jest jedną nogą na zagonie.

Że to chłopi.
Żaden proletariat, tylko chłopi przeniesieni do miast i pracujący w fabrykach. A Wałęsa był z samego dna chłopskiej biedy. Robotnicy przeważnie jedną nogą tkwiący na zagonie nieomylnie rozpoznawali w nim swego. Oni go rozumieli bez słów. A inteligencja rozumiała go przez inteligenckich doradców – przez Mazowieckiego, Geremka, Kuronia. Wałęsa wniósł do ruchu ducha plebejskiej rewolty, a doradcy wnosili rozsądek, żeby ta rewolta nie sprowadziła nieszczęścia. Wałęsa umiał to skleić. Dzięki temu konflikt nie stał się tak gorący, żeby go mogła rozstrzygnąć tylko inwazja sowiecka.

To dało nam kilkanaście miesięcy wolności w 1980 i 1981 r. Więc dlaczego ta sama z grubsza masa...
...plebejska?

...chłopsko-plebejska, która go wtedy wielbiła, a dziś głosuje na PiS, w tak dużej części z radością obserwuje, jak pisowcy topią go w szambie?
To nie jest tylko chłopsko-plebejska przypadłość. Dziennikarze też biorą w tym udział z rozkoszą.

I wielu historyków.
To po co tak brzydko mówić o plebejskiej części narodu?

Bo to był jego świat, który za nim poszedł i go wyniósł.
Ale już nie jest. Tego środowiska już nie ma. Nie ma klasy robotniczej. I nie ma Solidarności. Tamtej Solidarności nie było już w 1989 r. Została zniszczona w pierwszych dniach stanu wojennego. Przez całe lata 80. udawaliśmy, że jeszcze istnieje, powtarzaliśmy, że Solidarność żyje, żeby dodawać sobie ducha...

...oszukać przeciwnika!
Oczywiście. To była nasza mistyfikacja przed władzą i światem. Ale prawda jest taka, że stan wojenny zabił Solidarność. Przetrwał tylko mit. Pamięć o tym, że przez kilkanaście miesięcy byliśmy naprawdę wolni. Sami się uwolniliśmy. Tak naprawdę było. Decyzje o przystąpieniu do strajku, do związku, do protestów to były pierwsze samodzielne decyzje podjęte przez rzesze konformistów, którzy w komunistycznej dyktaturze wykonywali na co dzień wszystkie wymagane gesty uległości. I uważali, że to jest normalne. Aż raptem się wyprostowali.

To było niebywałe uczucie
Wałęsa był tego symbolem. I w dużej mierze sprawcą. A potem był 13 grudnia. We Wrocławiu ZOMO trzy razy szturmowało zakłady. Bo ludzie wracali do pracy i znów zaczynali strajk. Aż wszystkich zwolniono. I na nowo przyjmowano tylko tych, których zaakceptowała SB i komisarz wojskowy.

Każdy musiał przejść przez to upokorzenie.
A w warszawskim Rawarze czołg zrobił dziurę w murze, ZOMO z automatami weszło do hali, gdzie siedzieli strajkujący. Dowódca krzyknął: „Wychodzić!”, ale nikt się nie ruszył. Krzyknął jeszcze raz. I to samo. Krzyknął do swoich, „Ładuj broń!”. Zamki karabinów szczęknęły. Ludzie siedzą i patrzą w lufy karabinów. Po chwili jeden ruszył w stronę wyjścia. Potem drugi, trzeci. Wszyscy wyszli. Jednych posadzili. Drugim kazali przyjść rano do pracy.

Pękli.
A mieli się dać pozabijać? Zachowali się racjonalnie. Ale zostali z poczuciem, że skapitulowali w obliczu zbrojnej przemocy. To jest traumatyczna wiedza o sobie. Tacy ludzie są potem w środku pęknięci. Bo pamiętają to niebywałe poczucie suwerenności, które mieli przez kilkanaście miesięcy i które im odebrano. Za takim uczuciem tęskni się całe życie. Ale się go nie odzyskuje.

W Sierpniu je odzyskali.
Uzyskali. To jest zasadnicza różnica. Konformista może się wyprostować. Ale potem nie może się po prostu ugiąć. Może się tylko złamać. I to złamanie jest zwykle nieodwracalne. Ale mit trwa. Bo przecież – zwłaszcza będąc znów niewolnikiem – nie można zapomnieć, że przez 16 miesięcy żyło się w tłumie wolnych ludzi. Mitu się nie rozjedzie czołgami. Ale można go zniszczyć, kiedy ktoś go użyje, żeby nas oszukać.

W tym przypadku?
Ten mit był osłoną transformacji. Transformacja uderzyła w ludzi, którzy byli solą Solidarności, ale nie doszło do buntu, bo za zmianami stali depozytariusze mitu. Kiedy ludzie poczuli, że znów są przegrani, zaczęli szukać tych, którzy im ukradli zwycięstwo.

Złamał ich stan wojenny, a dobiła transformacja.
Stan wojenny zabił Solidarność, a transformacja zabiła mit Solidarności.

Dlatego nienawidzą Wałęsy jak Jaruzelskiego i z satysfakcją patrzą, jak PiS włóczy Wałęsę, który jest symbolem transformacji?
To jest najstarsza część żelaznego elektoratu PiS, która uważa lub czuje, że Wałęsa ich zdradził.

I czeka na dowody, że zawsze był zdrajcą, bo to by wyjaśniło, dlaczego zdradził swoją klasę po 1989 r.?
I coś jest na rzeczy. Wystarczy popatrzeć w statystykę. W ostatnich latach komuny wskaźnik zatrudnienia wynosił w Polsce 80 proc., a teraz wynosi 53 proc. To jest oczywiście mylące, bo wtedy część zatrudnienia była symulowana, a teraz część pracuje na czarno, więcej osób studiuje, ale część istotnie straciła i znalazła się w trwałej zapaści społecznej. Ta trauma degradacji dziedziczona jest już przez dwa pokolenia. Wytwarza poczucie krzywdy. Ona w dużej części idzie na rachunek Wałęsy. Poza tym od solidarnościowej rewolucji minęło 36 lat. Dzieci i wnuki bohaterów Sierpnia i Grudnia łączy z ojcami i dziadkami poczucie krzywdy, a nie pamięć wielkich wspólnych przeżyć.

Dlatego tylu ludzi się cieszy, kiedy się go oskarża?
A skąd pan wie, że jest tyle radości?

Widzę, jak to się dobrze sprzedaje. Poza grupkami inteligentów nikt się za nim nie ujmie.
To jest syndrom kozła ofiarnego.

Stąd tyle radości?
Chociaż właściwie nic nowego się nie pojawiło. I właściwie nie wiadomo, co się pojawiło. Bo nawet nie wiadomo, czy prawdziwy jest podpis pod zobowiązaniem do współpracy, czy to on pisał donosy, czy w ogóle są tam donosy, czy to nie jest produkt zespołu majora Stylińskiego, czyli Biura Studiów MSW, gdzie pracował TW Grażyna, czyli przewodniczący regionu Piła, awansowany z agenta na kadrowego oficera bezpieki porucznik Eligiusz Naszkowski. Może to są te fałszywki, które on zaniósł do ambasady Norwegii, żeby zablokować Nobla dla Wałęsy? To trzeba sprawdzić. A przecież w gruncie rzeczy chodzi o pietruszkę: czy ze współpracy, w którą został uwikłany w 1970 r., Wałęsa wyrwał się w 1976 r. czy wcześniej? W notatce dla gen. Kiszczaka zrobionej po ucieczce Naszkowskiego na Zachód major Styliński napisał, że akta Wałęsy były fałszowane w ten sposób, żeby stworzyć wrażenie, że TW Bolek współpracował co najmniej 10 lat dłużej, czyli do początku lat 80. A w nawiasie dodał, że ostatnie autentyczne doniesienie TW Bolka pochodziło z 1970 r. Cenckiewicz i Gontarczyk, którzy tę notatkę opublikowali, uznali, że Styliński się pomylił. Tego historyk nie ma prawa robić.

Chyba że ma inne silne źródła.
Albo „gorące serce w piersi badacza”. Ale to wszystko są przecież drobiazgi, które nic nie mówią o roli Wałęsy w historii. Nie o te drobiazgi tu chodzi.

To o co tu chodzi?
O prostackie, nieprawdziwe przekonanie, że każdy, kto cokolwiek podpisał, jest świnią. To wielu osobom poprawia samopoczucie i dla wielu może być źródłem radości, bo miło jest zobaczyć bliźniego utytłanego w gównie, zwłaszcza jeśli ma się wątpliwości co do własnej postawy. A wiele osób ma. Dlatego pewnie nie trzeba wielkich nowości, a wystarczy inaczej postawiony przecinek, żeby się na nowo zachłysnąć haustem świeżego podmuchu wprost z esbeckiej kloaki.

I co? Co to komu da poza oburzeniem na chwilę. Przecież nie da się, jak by chciał Jarosław Kaczyński, w miejsce Wałęsy na historycznym cokole postawić Lecha Kaczyńskiego.
Wątpię, żeby Lech Kaczyński sobie tego życzył, gdyby żył. Sam słyszałem, jak na panelu z okazji 20. rocznicy Okrągłego Stołu podczas zgromadzenia ogólnego PAN mówił, że w latach 80. Wałęsa był „niekoronowanym prezydentem narodu polskiego”. Tak się dokładnie wyraził. Pretensje miał tylko o czas, gdy Wałęsa był już prezydentem. Nie mówił o kwitach, które Wałęsa wrzucił do niszczarki, ale o obiedzie drawskim.

Czyli mówił mądrze.
I dobrze.

Bo wiedział rzecz oczywistą, którą teraz widać jeszcze lepiej: że cokolwiek Jarosław Kaczyński i inni zrobią, Wałęsa zostanie na cokole.
To pewne.

To po co PiS tak gra tymi rewelacjami z kartonów Kiszczaka?
A czy jest pewne, że to PiS nimi gra? Akurat teraz? Kiedy wprowadza swój plan 500+ i ogłasza plan Morawieckiego? To są dwa sztandarowe projekty tego rządu i oba są dobre.

Są różne opinie.
Mnie się podobają. I wielu ludziom też. Można się oczywiście spierać, ale po planie Morawieckiego nie można już powiedzieć, że PiS nie ma nic do zaproponowania poza zamordyzmem. Po co w takim momencie PiS miałby zalewać pomyjami całą debatę publiczną? Przecież to strzał do własnej bramki.

Wałęsa jest emerytem. Siedzi na Florydzie. Jeździ do Wenezueli albo Dubaju. Czasem wpadnie do Gdańska. Politycznie nic już raczej nie znaczy. Po co go jeszcze ścigać?
Mam coś powiedzieć o naturze ludzkiej?

Przy wejściu do kuchni ma pan na ścianie rysunek Andrzeja Czeczota „Krasnoludek sikający do mleka”. Po co my sobie sikamy do tego wałęsowskiego mleka?
Może jednak lepsze było pytanie: dlaczego? Może tu nie ma żadnego „po co?”. Kiedy wieziono Robespierre’a na szafot, lud cieszył się tak samo jak wcześniej, gdy wieziono kolejnych arystokratów. Jest taka skłonność, która się często powtarza w zachowaniach zbiorowych różnych kultur.

Jest na to skazany? Bo przecież się zgadzamy, że coś kiedyś podpisał...
Dla nikogo z nas nie powinno to mieć dzisiaj znaczenia. Ale po lustracyjnym szaleństwie każdy głupi podpis nabrał ogromnego znaczenia. Wystarczała przecież rozmowa z oficerem w biurze paszportowym.

A gdyby się teraz okazało, że Jarosław Kaczyński podpisał? Bo przecież nie wiemy, co jeszcze jest w kartonach Kiszczaka, a wiele wskazuje, że mogą tam być papiery na różne ważne osoby w polityce z początku lat 90. Czy to by był koniec Jarosława?
Nie.

Czyli to lustracyjne szaleństwo nie każdego dotyczy?
Nie każdego. Po Jarosławie teraz by to spłynęło. Zaczęłoby mieć znaczenie, kiedy się politycznie zużyje, czyli kiedy rozczaruje swoich.

Czyli lustracja to jest polska wersja szafotu dla przywódców, którzy rozczarowali naród?
Jakąś część narodu. Ale czy naprawdę można by się dziwić Wałęsie, gdyby podpisał coś w 1970 r.? Żył przecież w konformistycznym środowisku prostych ludzi. Widział, jak strzelano do ludzi na ulicach. Widział stosy trupów. Wiedział, że zabitych chowano potajemnie, nocą, w foliowych workach. Gówno wiedział, że przysługują mu jakieś prawa.

Wiedział, że mu nie przysługują.
Jak trafił na bezpiekę, wiedział, że mogą z nim zrobić cokolwiek i dorzucić go do sterty, z której wynoszą w workach. A miał żonę, dzieci, chciał żyć. Tylko kompletny psychopata by się nie bał. Gdyby w takiej sytuacji podpisał, to co? Dziś dla inteligenta, który jest wrażliwy na takie rzeczy jak podpis, to może być jakaś sprawa. Pół wieku temu dla dwudziestoparoletniego robotnika, którego kapitał kulturowy zbudowała szkoła przysposobienia rolniczego, czyli jeszcze mniej niż zawodówka, podpis był czymś kompletnie innym. A siedział sześć dni. Oczywiście bez żadnego nakazu. Pewnie nawet nie wiedział, że to bezprawne. Przez te dni go pytano, on coś odpowiadał. Esbek jakoś musiał to sformalizować. To nie mógł być protokół przesłuchania, bo siedział bezprawnie i nie był świadkiem ani oskarżonym. W grę wchodziło raczej tylko doniesienie TW. Gdyby w takiej sytuacji podpisał współpracę, wcale bym mu się nie dziwił. To by było tak samo racjonalne jak wyjście ze strajku, kiedy widzi się wycelowane w siebie automaty. Tu nie ma się czym bulwersować. Dla mnie dużo gorsza była prezydentura Wałęsy. Bo zmierzała w stronę rozwiązań autorytarnych.

Ona stanowi jedyny racjonalny argument za tym, żeby się dziś ewentualną współpracą Wałęsy publicznie zajmować. Bo może ta prezydentura była jaka była, dlatego że Wałęsa miał przeszłość, jaką miał i bał się jej ujawnienia?
Nie wierzę. Wałęsa po prostu lubił twardą władzę. Szczerze uważał, że zjadł wszystkie rozumy i wszyscy powinni go słuchać. To niosło zapowiedź rozwiązań autorytarnych z prezydentem jako paradyktatorskim zwornikiem systemu.

Może to ludzi rozdrażniło i ściągnęło na Wałęsę tę niechęć, która najpierw pozbawiła go wpływu politycznego, a teraz sprawia, że wielu ludzi się cieszy, kiedy jest dręczony?
Przecież ludzie tego nie pamiętają.

A taki profesor Gliński albo prezydent Duda – kiedy mówią o współpracy Wałęsy, dlaczego mają na twarzach radość?
Idź pan do psychiatry. Nie chodzi o tych ludzi. Chodzi o społeczne psychozy. To ciągle wraca w historii. Ale historyk jest wobec tego bezradny.

rozmawiał Jacek Żakowski

Polityka 9.2016 (3048) z dnia 23.02.2016; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Czas pogardy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną