Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Dobre wzory dobrej zmiany. Co wam przypomina sposób rządzenia PiS?

Mirosław Gryń / Polityka
Duch poczynań PiS nawiązuje do epoki zakończonej 27 lat temu. Nawet więcej, nie tylko ją przypomina, ale i niekiedy twórczo rozwija.

Już kilka razy zwracałem uwagę (nie jestem w tym odosobniony), że praktyka polityczna PiS i jej prezentacja w mediach publicznych (pardon: narodowych) jako żywo nasuwa skojarzenia z czasami sprzed 1989 r. Nie jest to, rzecz jasna, analogia absolutna, bo mamy inne czasy, inni są ludzie, inne partie polityczne, inne problemy, inny system ustrojowy, inny język czy inne możliwości techniczne. By użyć metafory: chociaż ciało inne, duch poczynań PiS nawiązuje do epoki zakończonej 27 lat temu.

Nawet więcej, nie tylko ją przypomina, ale i niekiedy twórczo rozwija, aczkolwiek zdecydowanie się od niej odcina.

Warto też od razu odnotować pewne szczegółowe podobieństwo. II RP była bardzo negatywnie postrzegana przez propagandę PRL. Gdy nastał marzec 1968 r., retoryka zmieniła się dość radykalnie. Nagle i niespodziewanie okres międzywojenny zaczął być przedstawiany jako co prawda w ogólności niezbyt wartościowy, ale i tak lepszy od rządów rodzimych „syjonistów” przed 1968 r. A obecnie PRL, chociaż zła, bywa traktowana jako bardziej strawne państwa od III RP.

Przywołałem rok 1968 nie bez powodu. Gdy Jerzy Zawieyski krytykował w Sejmie 10 kwietnia 1968 r. stosunek władz do tzw. wydarzeń marcowych, zdecydowana większość posłów rechotała. Podobnie byli rozbawieni posłowie PiS w czasie nielicznych (więcej uniemożliwili prowadzący obrady) replik posłów opozycji.

Twórcze rozwinięcie praktyki parlamentarnej miało miejsce 20 maja 2016 r. Gdy Grzegorz Schetyna, przewodniczący PO, rozpoczął swoje wystąpienie, parlamentarzyści PiS (plus rząd) opuścili salę na wyraźny znak swego przywódcy. Na podobieństwo między obradami Sejmu a.d. 1968 i a.d. 2016 zwrócił uwagę jeden ze słuchaczy radiowej Trójki. Jakub Strzyczkowski, prowadzący audycję, rzekł: „To mocne porównanie”, a w jego głosie zabrzmiał ton sprzeciwu. Otóż, panie Kubo, porównanie, zestawienie jak najbardziej zasadne.

19 marca 1968 r. Gomułka wygłosił przemówienie, w którym nazwał Janusza Szpotańskiego „człowiekiem o moralności alfonsa”, a jego utwór „Cisi i gęgacze, czyli bal u prezydenta” (w którym Szpot sportretował Gomułkę jaki Gnoma) – „reakcyjnym paszkwilem, ziejącym sadystycznym jadem nienawiści do naszej partii”. Polecam przeczytanie tego „paszkwilu” dla zarejestrowania niejakich podobieństw pomiędzy obietnicami Gnoma w sprawie amnestii dla gęgaczy za poparcie w realizacji jego dobrej zmiany a warunkami, od których zależy przebaczenie ludziom gorszego sortu w obecnej sytuacji, też knującym przeciwko władzy PiS, otrzymanej, bo jakże by inaczej, od suwerena.

Po przemówieniu Gomułki miała miejsce cała seria oracji I sekretarzy komitetów wojewódzkich PZPR, w których opowiadali, jak syjoniści i reakcjoniści wszelkiej maści paskudzili w ich terenie. Gdy (wyrywkowo) słuchałem wystąpień poszczególnych ministrów-audytorów, od razu przypomniały mi się argumentacje podwładnych Gnoma. Trzeba jednak przyznać, że byli bardziej uważni niż Zbigniew Ziobro, który raczył powiedzieć: żaden jeszcze rząd nie potrafił tak skutecznie, w tak krótkim czasie doprowadzić do takiej zapaści sądownictwa, w szczególności w obszarze prawa karnego, jak udało się to zrobić rządom Prawa i Sprawiedliwości”. Słuszna i adekwatna diagnoza, było nie było, przeszłego i obecnego ministra sprawiedliwości.

Pamiętam jakieś ważne zawody lekkoatletyczne w latach 60. Nie były transmitowane, gdyż trzeba było emitować przebieg jakiegoś ważnego spotkania politycznego. TVP rządzona przez Jacka Kurskiego uznała, że czat z Jarosławem Kaczyńskim jest ważniejszy od marszu KOD. To może nawet nie bardzo dziwi, zważywszy na upodobania polityczne publicznych mediów narodowych, ale sposób pokazania tego marszu i kontrolowane oszacowania liczby jego uczestników są porównywalne z przekazem TVP a.d 1980 o strajkach na Wybrzeżu czy pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce.

W obu przypadkach jakaś garstka ludzi strajkowała, witała papieża i maszerowała po ulicach Warszawy. 3 maja 1966 r. odbywały się uroczystości millenijne (1000 lat od chrztu Polski w 966 r.) na Jasnej Górze. W tym samym dniu odbył się mecz piłkarski Polska-Węgry na Stadionie Śląskim w Chorzowie pomyślany jako konkurencja dla tego, co działo się w Częstochowie. Porównanie tego wybiegu z zarządzeniem Beaty Kempy o pracy urzędników państwowych 4 czerwca 2016 r. (wtedy zapowiedziany jest marsz KOD) nasuwa się samo przez się. Biedy nie należy pokazywać w TVP, a trudności ekonomiczne są przejściowe i wiadomo przez kogo zawinione (patrz niżej).

Obecna opozycja jest obwiniana o całe zło i jeszcze trochę. Poważnym szkodnikiem jest też Unia Europejska, która tylko czyha na suwerenność Polski. Nie wykluczam, że wymagania dotyczące emisji gazów w Polsce będą niedługo popularyzowane podobnie jak zrzuty stonki ziemniaczanej przez imperialistów w celu załamania naszej produkcji rolnej. Ciągłe inwektywy prawicowych mediów i polityków pod adresem opozycji i jej sympatyków są tak samo na porządku dziennym jak za czasów PRL. A więc słyszymy o tych, którzy wykonują obowiązki Polaków, obcych, zdrajcach, wykonawcach obcych interesów i klienteli obcych ambasad.

Argument o podejrzanym pochodzeniu stal się równie popularny jak w PRL. Podejrzewam, że zdrowie psychiczne prezydenta Trumana było równie kwestionowane jak sprawność umysłowa Billa Clintona.

Nawet komuniści nie zaproponowali Instytutu Wolności Nauki. Czy następnym będzie Instytut Wolności Kultury? Takie orwellowskie pomysły współgrają z traktowaniem wszystkiego jako politycznego. Spór o Trybunał Konstytucyjny jest oczywiście polityczny, aczkolwiek w swej zasadniczej osnowie dotyczy kwestii prawnej. To, czy ma być Muzeum II Wojny Światowej, czy coś innego, np. Muzeum Westerplatte, też jest polityczne.

Słuchając Piotra Glińskiego, ministra kultury, można odnieść wrażenie, że subwencjonowanie kultury nie jest zapewnianiem funkcjonowania teatrów, muzeów itp. jako nośników wartości, ale instrumentem ideologicznego przetwarzania historii i kultury, podobnie jak to miało miejsce w PRL.

Ideolodzy PiS nie ukrywają, że najważniejszą osobą w państwie jest premier czy prezydent, ale przywódca partyjny. Zupełnie jak w PRL, gdzie np. kład Polska-RFN w 1970 r. był wprawdzie podpisany przez Cyrankiewicza jako premiera, bo tego wymagał protokół dyplomatyczny, ale popularnie zowie się paktem Brandt-Gomułka. Już weszło do obecnej praktyki politycznej to, że ważne pryncypia polityczne ogłasza szef PiS, potem powtarza je prezydent i/lub premier i wreszcie realizuje parlament i rząd.

Teraźniejszy język polityczny nie odwołuje się do klas społecznych, bo to niepoprawne polityczne w dzisiejszych czasach, ale opowieści o narodzie jako suwerenie są kalką co najmniej na temat przodującej roli klasy robotniczej. Elegancka formuła o korporacjonizmie prawniczym zastąpiła niegdysiejsze dosadne wytykanie kretynizmu prawniczego, oczywiście wielce szkodliwego z punktu widzenia obywateli. Podejrzliwość wobec państwa prawa jako ignorującego interes narodu jest siostrą narzekań na tradycyjne rozumienie praworządności uniemożliwiającej obronę interesów ludu pracującego miast i wsi. A w polityce zagranicznej deklaracje o obronie suwerenności mają podobne cele jak dawniejsze kondemnacje tych, co mieli się wtrącać w wewnętrzne sprawy Polski, zwłaszcza te związane z ochroną praw człowieka.

Nigdzie nie jest tak, że walka polityczna odbywa się w białych rękawiczkach. Niemniej jednak PiS wyrasta na negatywny przypadek ekstremalny, biorąc pod uwagę standardy kultury politycznej, do której aspirujemy. Wprawdzie za nieuprawnioną przesadę uznaję porównywanie PiS do nazizmu, faszyzmu czy komunizmu, ale wszystko wskazuje na to, że PiS zmierza do wprowadzenia u nas jakiegoś rodzaju autorytaryzmu, na dodatek otoczonego przeświadczeniem o zbawczej misji partii i jej przywódcy wobec Narodu.

Nie wiadomo, jaki dokładnie on będzie, ale dotychczasowe jego oznaki wystarczają jako sygnał ostrzegawczy. Rozmaite telewizje pokazały grupę posłów PiS wchodzących do sali sejmowej. Kroczący na czele lider zatrzymał się przed drzwiami, a zza jego pleców wyskoczył przewodniczący klubu poselskiego PiS i usłużnie otworzył drzwi. Nie należy pocieszać się tym, ze historia powtarza się jako farsa, ponieważ groteska bywa groźniejsza od tego, co już się zdarzyło.

PS Dla porządku zaznaczam, że nie traktuję opozycji jako bezgrzesznej.

Reklama
Reklama