Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Był prezesem PKP dwa dni, bo współpracował z SB. Teraz wraca i doradza... PKP

Forum
Bogusław Kowalski, były poseł PiS, przez dwa dni zarządzał PKP. Niespodziewanie wrócił – w charakterze doradcy.

W grudniu 2015 r. Bogusław Kowalski, były poseł PiS, przez dwa dni zarządzał PKP. Ze stanowiska zrezygnował, gdy media przypomniały o jego kontaktach ze służbami PRL. Teraz – jak donosi „Puls Biznesu” – doradza PKP jako szef Instytutu Międzynarodowej Współpracy Gospodarczej.

Co jeszcze o nim wiadomo? Niżej tekst, który ukazał się w POLITYCE w maju 2008 r.

Ulubionym ciastkiem posła Bogusława Kowalskiego z PiS jest kremowa wuzetka. Wielokrotnie zamawiał ją między styczniem a grudniem 1987 r. Wiadomo też, że 9 lutego 1987 r. Kowalski wypił cytronetę za 50 zł, 7 maja zjadł schabowego z frytkami i bukietem surówek za 588 zł, a 3 czerwca omlet za 211 zł. Wiemy, że jego ulubionym miejscem spotkań była warszawska restauracja Ambasador przy ulicy Matejki. Tak przynajmniej wynika z raportów kasowych funduszu operacyjnego SB i meldunków podporucznika Trzeciaka, który z Bogusławem Kowalskim spotkał się co najmniej 53 razy. A w dokumentach SB, według samego PiS i prezesa IPN Janusza Kurtyki, jest sama prawda.

Kiedy w grudniu 2007 r. IPN opublikował katalogi tajnych współpracowników SB, jedynym parlamentarzystą PiS wśród wymienionych tam osób publicznych był Bogusław Kowalski. Prezydium klubu PiS zobowiązało wtedy Ryszarda Terleckiego, byłego szefa krakowskiego oddziału IPN, by zbadał sprawę i wydał opinię.

– Sprawa jest dość oczywista – mówi poseł Terlecki. Więc do przewodniczącego klubu Przemysława Gosiewskiego napisał tylko jedno zdanie – że dokumenty są w pełni wiarygodne. Prezydium miało zdecydować, co dalej, ale od czterech miesięcy nic się nie dzieje. Przewodniczący Gosiewski przez biuro prasowe przekazał tylko informację, że decyzja zapadnie, gdy poseł Kowalski dostarczy prezydium dokumenty zgromadzone w IPN na swój temat. Co, jak wiadomo, jest niemożliwe, bo ustawa zabrania udostępniania dokumentów osobom podejrzanym o kłamstwo lustracyjne.

– Próbuje się tę sprawę zamieść pod dywan – mówi jeden z działaczy PiS. – Bo istnieje niebezpieczeństwo, że Kowalski, który stoi na czele frakcji narodowo-katolickiej, wyprowadzi teraz posłów. Lepiej więc przymknąć oko, niż narażać się na rozbicie klubu i gniew ojca dyrektora.

Ważne i ważniejsze

Jak na partię prolustracyjną, która z błahszego powodu doprowadziła do dymisji wicepremier Zyty Gilowskiej, PiS zachowuje się w kwestii posła Kowalskiego wyjątkowo spokojnie. Były poseł J. mówi, że o całej sprawie kierownictwo partii wie już od co najmniej dwóch lat. Bo gdy w kwietniu 2006 r. Bogusław Kowalski z grupą posłów opuścił klub parlamentarny Ligi Polskich Rodzin i przyłączył się do koalicji PiS-Samoobrona, Roman Giertych ujawnił kierownictwu PiS, że jest on notowany jako tajny współpracownik SB. (Chociaż zupełnie nie przeszkadzało to LPR miesiąc wcześniej, gdy Kowalski pełnił obowiązki wiceprezesa partii i reprezentował Ligę podczas rozmów koalicyjnych). – Giertych podawał za główny powód rozstania z Kowalskim jego agenturalną przeszłość – dodaje były poseł PiS.

Ale nie mogło to mieć wówczas większego znaczenia dla partii. PiS bardzo zależało na większościowej koalicji, więc nieodzowny był poseł Kowalski, szef dziesięcioosobowego koła Ruchu Ludowo-Narodowego. Koło składało się z elpeerowców i wyrzuconych z klubu posłów Samoobrony i nazywane było w Sejmie szambem. To właśnie parlamentarzyści tego koła zwrócili się do rzecznika praw obywatelskich o ochronę praw obywatelskich abp. Stanisława Wielgusa.

Zamiast lustrować posła Kowalskiego, PiS powierzył mu funkcję wiceministra transportu. Miesiąc później „Życie Warszawy”, powołując się na źródła w IPN, upubliczniło sprawę informując, że wiceminister został zarejestrowany jako tajny współpracownik i nadano mu pseudonim Mieczysław. Poseł Kowalski od razu temu zaprzeczył i sprawa rozeszła się po kościach. – Ten artykuł wpisywał się w grę polityczną, którą prowadzono przeciwko mnie – mówi dziś poseł Kowalski. – Giertych bał się o swoje przywództwo, więc podważał moją wiarygodność.

Ujawnienie związków z SB nie przeszkodziło mu w uzyskaniu dość wysokiego miejsca na listach wyborczych PiS, dzięki czemu został w 2007 r. posłem. Ważniejsze od lustracji było marginalizowanie LPR. Jak mówi były poseł LPR Robert Strąk, kalkulacja PiS zakładała odebranie głosów Lidze. Można było to zrobić wystawiając na listach Prawa i Sprawiedliwości kandydatów Ruchu Ludowo-Narodowego założonego przez Kowalskiego. Aż do grudnia, gdy IPN opublikował katalogi parlamentarzystów współpracujących z SB, wokół posła Kowalskiego panowała cisza.

Przystojny i bystry

Do wielkiej polityki posła Kowalskiego ściągnął Jerzy Gwiżdż, szef sztabu wyborczego Lecha Wałęsy. To on wypatrzył go na jakimś partyjnym spotkaniu i zaproponował w 1995 r., by został rzecznikiem sztabu. – Był przystojny, bystry, budził zaufanie i miał prezencję – mówi Gwiżdż. – Był z nim tylko jeden problem. Nie chciał wypowiadać się o jednoczeniu Europy i naszych dążeniach do NATO. Tych tematów musieliśmy unikać.

Nie był wtedy postacią zupełnie nieznaną. Był naczelnym endeckiego tygodnika „Myśl Polska”, który cztery lata wcześniej przeniósł się z Londynu do Warszawy, i działaczem Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Szczęścia w polityce szukał już od 1991 r., gdy bezskutecznie startował z ramienia Narodowego Komitetu Wyborczego. W 1993 r. próbował jeszcze z list BBWR, a w 1997 r. z PSL.

Zaczynał w połowie lat 80. w koncesjonowanym przez władze Polskim Związku Katolicko-Społecznym, dokąd ciągnęły niedobitki endeckie. Pamięta go z tego okresu katolicki publicysta Paweł Milcarek, któremu zaproponował udział we własnym projekcie politycznym. Chodziło o przejęcie kontroli nad młodzieżowym nurtem PRON. – On do tego pomysłu podchodził z dużą powagą – mówi Milcarek, któremu pomysł wydał się nierealistyczny.

Pod koniec lat 90. SND, której szefował już Bogusław Kowalski, było typową kanapą z 530 członkami. Kowalski wymyślił, że nowe życie w narodowców może tchnąć generał Tadeusz Wilecki, kandydat SND na prezydenta. Niestety, w całym kraju zagłosowało na niego tylko 28 tys. osób i jeszcze bardziej pogrążył partię. Być może, gdyby Bogusław Kowalski wykonał uchwałę o samorozwiązaniu partii i ją wyrejestrował, jak zobowiązali go delegaci na zjeździe, nikt by dziś nie usłyszał o LPR ani o Romanie Giertychu.

Kiedy w 2001 r. powstawała Liga Polskich Rodzin, było zbyt mało czasu, by zarejestrować ją jako partię i czerpać zyski z ewentualnych subwencji państwowych. Wtedy zjawił się Kowalski i wniósł aportem zarejestrowaną partię SND, z którą można było zrobić wszystko. W ciągu kilku dni Giertych z Kowalskim zmienili statut, władze, siedzibę i nazwę. I tak na numerze rejestrowym SND powstała Liga Polskich Rodzin. Byli członkowie SND do dziś twierdzą, że Liga została zarejestrowana na podstawie sfałszowanych dokumentów i przez wiele lat domagali się wykreślenia jej z rejestru partii.

W podzielonym i rozbitym ruchu endeckim Kowalski nigdy nie odgrywał pierwszoplanowej roli. Jego marzeniem było, by odegrać rolę odnowiciela ruchu narodowego. Pech polega na tym, że gdy LPR poniosło klęskę, a on dostał się do Sejmu – jak sam mówi – jako reprezentant środowiska narodowo-katolickiego, karierę jego mogą pogrzebać kłopoty lustracyjne. – Nie wiem, czy współpracował z SB. Dla endeków taka współpraca nie jest czymś kompromitującym – mówi Konrad Rękas, bliski współpracownik Kowalskiego w SND. I dodaje, że w kierowanej przez posła „Myśli Polskiej” często ukazywały się antylustracyjne artykuły. – Jędrzej Giertych uważał, że znacznie groźniejsza od SB jest opozycja demokratyczna.

Robert Strąk, były poseł LPR, uważa, że ruch narodowy powinien już myśleć, co będzie po PiS. Najważniejsze dziś to zagospodarować antyunijny elektorat i znaleźć lidera. – On ma teraz swoje pięć minut – mówi Strąk. – I ma tę przewagę nad Markiem Jurkiem, który też walczy o przywództwo, że cały czas jest posłem.

Kryptonim Marszałek

Bogusław Kowalski po opublikowaniu katalogów IPN napisał oświadczenie: „Nie współpracowałem ze służbami PRL. Zapiski w dokumentach powstały bez mojej wiedzy, bez mojej świadomości i bez mojego udziału”.

Profesor Terlecki powiedział mu jednak, że problem jest poważny. Wtedy oświadczył Przemysławowi Gosiewskiemu, że w każdej chwili jest gotów odejść z klubu lub zawiesić swoją działalność. Ale na razie nikt od niego tego nie żądał. Z dokumentów SB wynika, że Kowalski został pozyskany 26 stycznia 1987 r. do sprawy o kryptonimie Marszałek, czyli rozpracowania środowiska Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Był wtedy studentem Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie NZS był najaktywniejszy. Porucznik Trzeciak w karcie personalnej napisał, że podstawą pozyskania nowego agenta była współodpowiedzialność obywatelska.

Z raportów kasowych wynika, że porucznik Trzeciak spotykał się z Kowalskim co kilka dni w warszawskich restauracjach i dość systematycznie płacił mu za współpracę. Przez cały 1987 r. wypłacił mu z funduszu operacyjnego SB łącznie 46 tys. starych złotych. Porucznik Trzeciak pisał na pokwitowaniu, że jest to wynagrodzenie za wykonywanie zleconych zadań lub za przekazane informacje. Każde pokwitowanie odbioru gotówki dołączone było do teczki Kowalskiego, która została zniszczona w styczniu 1989 r., bo zdaniem SB nie przedstawiała wartości operacyjnej (było to już po reaktywowaniu NZS). Zaś z dziennika rejestracyjnego został wykreślony dopiero 24 stycznia 1990 r. Nie zachowało się ani zobowiązanie do współpracy, ani żadne z pokwitowań odbioru pieniędzy.

C., członek NZS na Uniwersytecie Warszawskim twierdzi, że od 1988 r. trzymał się od Bogusława Kowalskiego na dystans. Było to po tym, jak w kawiarni „Na Rozdrożu” zobaczył rozmawiającego przy jednym stoliku Bogusława Kowalskiego i funkcjonariusza SB, który dwa tygodnie wcześniej dokonywał rewizji w mieszkaniu C. i eskortował go do Pałacu Mostowskich.

Gdy w 1997 r. Kowalski aspirował do startu z list wyborczych AWS, C. ostrzegł przed nim kolegów. – Efekt był taki, że się wycofał i poszedł do PSL – mówi.

Poseł Kowalski zdecydowanie zaprzecza. Nie zna porucznika Trzeciaka. Nie kontaktował się z nim. Nie brał pieniędzy. Nie donosił. I nie wie, kim była osoba, z którą mógł widzieć ją B. – Ta sprawa mi ciąży – mówi. – Wcale nie kwestionuję, że te dokumenty istnieją, ale nie mam z tym nic wspólnego. Ktoś wykorzystał moją osobę. Poseł Kowalski twierdzi, że tylko raz miał kontakt z bezpieką. Jako licealista w Hrubieszowie, gdy znaleziono u niego podziemne wydawnictwa. Swoją niewinność zamierza udowodnić przed sądem, bo na razie nie ma nawet dostępu do dokumentów zgromadzonych w IPN.

Poseł Kowalski jest jednym z 12 parlamentarzystów, przeciwko którym prowadzą postępowanie prokuratorzy pionu lustracyjnego IPN. Wkrótce pierwsze sprawy trafią do sądu, który w wypadku stwierdzenia kłamstwa lustracyjnego może pozbawić parlamentarzystę prawa wykonywania funkcji publicznych na 10 lat.

Gdyby wobec Bogusława Kowalskiego zastosować takie same zasady, na które powoływał się choćby prezydent Lech Kaczyński, odwołując swojego ministra Andrzeja Krawczyka (któremu do dziś uniemożliwia objęcie ambasadorskiej funkcji), trzeba by było go co najmniej zawiesić. Ale za Krawczykiem nie stało żadne zaplecze polityczne. Za posłem Kowalskim stoi zaś ojciec Rydzyk i 15–20 pisowskich eurosceptyków, których jest liderem.

Na razie wygląda na to, że lustracja, wyzwolenie przez prawdę i oczyszczenie moralne, którym PiS zawracał wszystkim głowę przez dwa lata, jest w porządku, jeśli tylko nie koliduje z politycznym interesem. Jak to PiS lubi nazywać – „z sytuacją”.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną