Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co trzeba wiedzieć o reprywatyzacji w stolicy?

Filip Bramorski / Flickr CC by 2.0
Po podpisaniu przez prezydenta tzw. małej ustawy reprywatyzacyjnej i po tekście „Gazety Wyborczej” politycy oskarżają się wzajemnie o dziką reprywatyzację.

Przypomnijmy: w 2015 r. koalicja PO-PSL doprowadziła do uchwalenia przepisów ograniczających prawo byłych właścicieli warszawskich nieruchomości (lub ich następców prawnych) do zwrotu gruntów przez stołeczny ratusz. Ustawa dała miastu m.in. prawo odmowy przekazania nieruchomości, jeżeli jest ona wykorzystywana na cele publiczne (szkoły, przedszkola, zajezdnie autobusowe), ograniczyła ponadto tzw. metodę na kuratora (zainteresowany „przejęciem” gruntów wnioskuje do sądu o ustanowienie kuratora dla osoby zaginionej podczas wojny i sprzedaje w jej imieniu roszczenia swoim nieformalnym wspólnikom).

Bronisław Komorowski odmówił podpisania ustawy i skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, który nie podzielił jego konstytucyjnych wątpliwości. Jego następca, korzystając z dopiero co uchwalonej kolejnej ustawy „naprawczej” o Trybunale Konstytucyjnym, „uznał” ten akurat wyrok Trybunału i ustawę podpisał.

Jednocześnie coraz głośniej krzyczą krytycy prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która miała tolerować liczne nieprawidłowości wokół reprywatyzacji. Od miesięcy stołeczny ratusz i jego kierownictwo zmaga się z zarzutami krytyków, w których imieniu występuje przede wszystkim Jan Śpiewak ze stowarzyszenia „Miasto jest Nasze” oraz Michał Wybieralski, redaktor naczelny warszawskiego dodatku „Wyborczej”. Z czasem dołączyli do nich politycy Nowoczesnej oraz PiS. CBA prowadzi śledztwo w sprawie urzędniczego konfliktu interesów wokół zwrotów warszawskich gruntów.

Po pierwsze, co zarzucano warszawskiemu ratuszowi w artykule „GW”? Najtwardsze oskarżenie sprowadza się do konfliktu interesów byłego wicedyrektora warszawskiego biura gospodarki nieruchomościami, Jakuba Rudnickiego. Miał on w czasie pełnienia administracyjnych funkcji współpracować w odzyskiwaniu gruntów z jednym z warszawskich adwokatów i uczestniczyć (m.in. za pośrednictwem swoich rodziców) w handlu roszczeniami. Zarzuty wydają się dobrze udokumentowane i rzeczywiście nie najlepiej świadczą o polityce kadrowej ratusza, bo zawczasu nie zorientowała się w dwuznacznej roli swojego urzędnika.

Należy jednak przypomnieć, że Rudnickiego zatrudnił jeszcze prezydent Lech Kaczyński. Poza tym PiS akurat ustawy ograniczającej reprywatyzację w parlamencie nie poparł, a kontrolowany przez tę partię resort skarbu cały czas nie wypłacił Warszawie 200 mln zł z tzw. funduszu reprywatyzacyjnego – pieniędzy, do których wypłaty rząd jest zobligowany ustawowo i które zapewne pomogłyby ratuszowi wypłacać zryczałtowane odszkodowania zamiast zwracać nieruchomości „w naturze”.

Powyższe pokazuje, że w sprawie warszawskiej reprywatyzacji wiele jest hipokryzji po każdej stronie i nic nie jest czarno-białe. Akurat jedyny bezspornie „czarny” bohater tej sprawy od kilku lat nie ma już nic wspólnego z żadną ze stron sporu. Dyrektor Rudnicki odszedł z ratusza w 2013 r.

Po drugie, należy wyjaśnić, czy i co grozi prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz w związku z rzekomymi nadużyciami przy reprywatyzacji. Sam bowiem fakt, że tolerowała ona nieprawidłowości w stołecznym biurze gospodarki nieruchomościami, może w pewnej mierze obciążać ją politycznie, ale stąd droga do aktu oskarżenia jeszcze daleka.

Pojawiające się od niedawna spekulacje o wprowadzeniu w Warszawie komisarza również nie znajdują potwierdzenia w ustawach samorządowych. Zgodnie z prawem premier może odwołać prezydenta miasta i wprowadzić zarząd komisaryczny tylko w wypadku „uporczywego naruszania ustaw lub konstytucji” albo „nierokującego nadziei na szybką poprawę i przedłużającego się braku skuteczności w wykonywaniu zadań publicznych przez organy gminy”. Spełnienie tych przesłanek podlega z kolei uprzedniemu zbadaniu przez wojewódzki sąd administracyjny i bez jego zgody komisarza powołać się nie da.

PiS udowodnił co prawda, że w kluczowych sporach politycznych wyroki sądów może przedstawiać jako „niewiążące opinie”, jednak wydaje się, że z perspektywy partii Jarosława Kaczyńskiego wygodniej odczekać do wyborów samorządowych i dopiero tam zmierzyć się ze „skompromitowaną”, jego zdaniem, stołeczną PO, niż postawić ją obok sądownictwa. Którego niezależność miałaby być po raz kolejny zakwestionowana.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną