Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Prawdy „Smoleńska”

Pilot i ekspert o filmie „Smoleńsk”

Maciej Lasek Maciej Lasek Paweł Supernak / PAP
O najważniejszych nieprawdach, półprawdach i manipulacjach filmu Antoniego Krauze na temat przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej mówi Maciej Lasek.
Antoni Krauze – reżyser filmuascotv/Wikipedia Antoni Krauze – reżyser filmu

Artykuł w wersji audio

Maciej Lasek: Szukałem pozytywów w tym filmie, dobrych stron.

Grzegorz Rzeczkowski: I?
Są w nim momenty, które mnie wzruszyły, które chwytają za serce. To archiwalne zdjęcia z pierwszych dni po katastrofie. Powinniśmy o tych chwilach pamiętać, bo żałoba wszystkich wtedy zjednoczyła. Na krótko, ale jednak zjednoczyła.

Potem nastąpił podział i „Smoleńsk” ten podział jeśli nie pogłębia, to na pewno wzmacnia. Obejrzeliśmy film, który nie pozostawia żadnych wątpliwości: zamach był. Fabuła od początku układa się w dość logiczny ciąg zdarzeń.
Nie zgadzam się, że film jest skonstruowany w logiczny sposób. On ma klamrę, ale nawet w tej klamrze jest niekonsekwencja.

W jednej z pierwszych scen widzimy rosyjskiego Iła-76 i słyszymy komunikat pilota: „Zrzut zakończyłem”. Zaś w jednej z ostatnich – najpierw wybuch na skrzydle tupolewa, potem w kadłubie, a w końcu kulę ognia pędzącą przez kabinę pasażerów. Wszystko bardzo sugestywne.
W końcowych scenach możemy zobaczyć i usłyszeć trzy wybuchy – pierwszy na skrzydle, drugi również i trzeci w kadłubie. Ale w pierwszej scenie, jeszcze przed napisami początkowymi, słychać najpierw pracujące silniki, potem huk, znów odgłos silników i w końcu uderzenie o ziemię. Czyli o dwa wybuchy za mało.

Co ciekawe, to powielenie tej niekonsekwencji, którą prezentowały osoby współpracujące z zespołem parlamentarnym Antoniego Macierewicza. Każdy, kto śledził ich wypowiedzi i publikacje, pamięta, że oni sami nie wiedzieli, ile eksplozji było. Podawali różne liczby na zasadzie – jak czegoś nie potrafili wytłumaczyć, dodawali kolejny wybuch.

I jeszcze jedna rzecz. W pierwszej scenie widzimy załogę Jaka-40, która słyszy ten narastający dźwięk silników tupolewa, potem huk brzmiący jak wybuch itd. Tyle że ta sekwencja zdarzeń nie zgadza się z tym, co zeznali w prokuraturze członkowie załogi Jaka. Powiedzieli, że niczego takiego nie słyszeli. Dowódca, porucznik Artur Wosztyl, przyznał, że słyszał jedynie głuche uderzenia, a potem odgłos zderzenia z ziemią. I nastała cisza.

Ten oficer był konsultantem „Smoleńska”.
Tak jak i dowódca eskadry tupolewów w nieistniejącym już 36. specpułku, który obsługiwał lot do Smoleńska.

Ma postawione zarzuty prokuratorskie za niewłaściwy dobór załogi i jej prawidłowe przygotowanie do lotu. No dobrze, ale co z wybuchami? W film wmontowano archiwalne nagrania z konferencji prokuratorów wojskowych. Z ich wypowiedzi można wywnioskować, że nie dało się wykluczyć obecności materiałów wybuchowych na szczątkach tupolewa.
Ta część „Smoleńska” to dość zręczna manipulacja. Są wypowiedzi prokuratora, które nie rozstrzygają sprawy, ale później nie ma ani słowa o tym, że wyniki badań pirotechników z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, opublikowane zresztą przez prokuraturę – w sumie to ponad tysiąc stron raportu – kategorycznie wykluczyły wybuch na pokładzie samolotu.

Zamach miał dwie fazy: oprócz zrzutu tajemniczego ładunku i serii wybuchów było też przejęcie kontroli nad samolotem. To kolejna teza Macierewicza, która materializuje się w „Smoleńsku”, gdy widzimy, jak pilot kilka razy naciska przycisk odejścia na wolancie, a potem dodaje gazu. A mimo to samolot spada.
Byłem mocno zdziwiony, że reżyser zdecydował się umieścić tę scenę w filmie. Bo to, co zostało w niej pokazane, w dużej mierze zgadza się z ustaleniami komisji Millera i z tym, co opisaliśmy w raporcie końcowym. Przypomnę: zawarliśmy informację, że załoga prawdopodobnie chciała odejść na drugi krąg, ale przy użyciu autopilota. I stąd brała się ta zwłoka, tragiczna zresztą w skutkach, pomiędzy komendą „odchodzimy” a rzeczywistym odejściem, czyli zwiększeniem mocy silników i ściągnięciem przez kapitana wolantu na siebie. Bo tzw. odejście w automacie można przeprowadzić jedynie na lotniskach wyposażonych w system ILS, który współpracuje z autopilotem. Na pozostałych, takich jak Smoleńsk, ten manewr nie może się udać, trzeba go wykonać manualnie.

To była zresztą teza, którą wielokrotnie próbowano podważać. Dlatego przeprowadziliśmy nawet loty próbne na drugim tupolewie, nr 102, żeby udowodnić, że odejście w automacie na lotniskach bez ILS jednak nie jest możliwe. Scena, w której prezydencki pilot naciska przycisk odejścia, nie jest dowodem na to, że ktoś przejął kontrolę nad samolotem, ale że jego załoga była niedoszkolona, bo nie wiedziała, że aby manewr się powiódł, musi przeprowadzić go ręcznie, czyli za pomocą wolantu i manetek gazu.

Kilka scen przed wielkim finałem towarzyszymy głównej bohaterce w jej wyprawie do USA. Tam spotyka naukowca, w domyśle prof. Biniendę, który mówiąc o wybuchach, podsuwa następujące dowody: samolot rozpadł się na 60 tys. kawałków, 15 metrów nad ziemią zanikło zasilanie. Do tego te gwałtowne zmiany przyspieszenia pionowego.
Gwałtowne zmiany przyspieszenia pionowego były konsekwencją zderzeń z przeszkodami terenowymi, one pojawiły się mniej więcej w miejscu, w którym doszło do kontaktu z brzozą. Należałoby jednak zacząć od tego, że pan naukowiec, nie mając dostępu do zapisów rejestratorów parametrów lotu, stwierdził, że samolot znalazł się na wysokości dwudziestukilku–35 metrów nad ziemią.

Czyli nad brzozą.
Kiedyś spotkałem się z innym profesorem, który po tym, jak na jednym ze spotkań naukowych przedstawiliśmy trajektorię lotu w oparciu o zapisy rejestratorów, stwierdził, że oni, czyli grupa naukowców wspierająca zespół Macierewicza, mają inną, wykonaną na podstawie innych danych. Gdy zacząłem dopytywać, odpowiedział, że w oparciu o urządzenie TAWS, ostrzegające przed zbliżaniem się ziemi, którego zapisy były jawne. Tyle że TAWS zarejestrował jedynie pięć punktów na długości około sześciu kilometrów. Pięć punktów! Tymczasem rejestrator parametrów lotu (FDR) zapisuje wysokość samolotu co pół sekundy. Jeśli byśmy nałożyli trajektorie wykonane na podstawie TAWS i rejestratora, to okaże się, że owszem, punkty z TAWS pokrywają się z trajektorią z FDR, ale pomiędzy nimi samolot znajduje się na różnych wysokościach, czego już TAWS nie zarejestrował. Dlatego teoria, jakoby samolot przeleciał nad brzozą, jest zupełnie błędna.

Sporym nadużyciem jest też stwierdzenie, że samolot rozpadł się na 60 tys. części. O tym mówił raport polskich archeologów, którzy badali miejsce katastrofy, ale podaje tę informację jako estymację, a nie daną prawdopodobną. Archeolodzy wykonali w Smoleńsku szereg odwiertów i badań wykrywaczem metali. Na tej podstawie oszacowali ilość szczątków znajdujących się w warstwie najpłytszej, do 15 cm, następnie stwierdzili, że w warstwach do 60 cm będzie ich cztery razy tyle.

Każdy, kto by rzetelnie przeczytał dane archeologów, wiedziałby, że to tylko przypuszczenie, a nie fakt.

Jest jeszcze stwierdzenie naukowca, że samolot stracił zasilanie 15 metrów nad ziemią.
Całkowite odcięcie zasilania nastąpiło w momencie zderzenia z ziemią. Przeprowadzone przez Amerykanów badania komputera pokładowego dowodzą, że ostatnie współrzędne zarejestrowane przez trzy anteny satelity systemu GPS to punkty, które pokrywają się z miejscem zderzenia. I dopiero w tym momencie nastąpił zanik zasilania. Wtedy też kończy się zapis rejestratora rozmów w kokpicie (CVR). O tym film już nie mówi. Podobnie jak o tym, że nie nagrały się na nim tak dobrze słyszane przecież w filmie odgłosy wybuchów ani żadne wątpliwości ze strony załogi, że samolot nie jest w pełni sprawny. Film nie mówi też o tym, że w końcowej fazie zniżania nawigator odczytywał wysokość tupolewa od 100 metrów do 20, ostatnią wysokość wykrzykując. To są celowe, świadome pominięcia, żeby zbudować odpowiedni nastrój.

Mateusz, operator i partner głównej bohaterki, dziennikarki telewizji TVM Niny, w pewnym momencie wypowiada takie zdanie: „Samolot rozbił się o pancerną brzozę, obrócił się na wysokości mniejszej niż długość własnego skrzydła i spadając z kilkunastu metrów, rozsypał się na kawałki”. Trzy stwierdzenia, które grzebią w zasadzie wszystko, co ustaliła komisja Millera.
Oglądając ten film, doszedłem do wniosku, że autorzy dialogów za bardzo się nie napracowali. Bo większość kluczowych kwestii, które słyszymy w filmie, jest zaczerpnięta z wypowiedzi ekspertów zespołu parlamentarnego. Niektórzy, w tym ja, mogli przeżyć déjà vu. W tym jednym zdaniu, które pan zacytował, są trzy kłamstwa. Co do obrócenia się tupolewa wokół własnej osi po zderzeniu z brzozą, na małej wysokości, to trzeba pamiętać, że samolot w momencie uderzenia w drzewo już się wznosił, silniki pracowały pełną mocą. Jeszcze przed brzozą załoga zdała sobie sprawę, w jak trudnym znalazła się położeniu, i próbowała uciec od ziemi. Pamiętajmy – to nie była pierwsza przeszkoda, o którą zawadził tupolew. Już wcześniej samolot zderzył się z drzewami. Piloci zresztą dali temu wyraz, wykrzykując te trudne do zacytowania słowa, które doskonale słychać na nagraniu z kokpitu.

Wiele osób nie pamięta już, że w ostatniej fazie zniżania tupolew leciał nad dość głębokim jarem. A takie zagłębienie terenu ma to do siebie, że tak jak od pewnego miejsca się obniża, tak w pewnym momencie zaczyna się wznosić. Załoga o tym zapomniała. Zeszli tak nisko, że w pewnym momencie samolot znajdował się nawet dwa–trzy metry poniżej poziomu pasa, na którym miał lądować!

Po zderzeniu z brzozą i utracie fragmentu skrzydła nastąpił obrót, który został odnotowany przez rejestrator. Ale po pierwsze, samolot nie obraca się natychmiast, tylko stopniowo, po drugie, stało się to podczas wznoszenia pod kątem około 20 stopni i to z dużą prędkością, 270–280 km na godzinę. I jeszcze jedno: bez sześciu–siedmiu metrów skrzydła, które odpadło po zderzeniu z brzozą, zostało go jakieś 12 metrów. Ten kikut i tak podlegał dalszej destrukcji, bo zaczepiał o kolejne drzewa. Ślady zostały zarówno na skrzydłach maszyny, jak i były widoczne w postaci ściętych gałęzi drzew. Ale samolot był już na tyle wysoko, że nie uderzył tym kikutem o ziemię. To wszystko wynika ze zwykłej dynamiki lotu. I to nie tylko nasza opinia, ale i niezależnych ekspertów takich jak prof. Paweł Artymowicz czy prof. Grzegorz Kowaleczko, którzy również odtworzyli ostatnie sekundy lotu Tu-154M, wykorzystując do tego powszechnie znane prawa mechaniki lotu i aerodynamiki.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tzw. pancernej brzozie, która dla zwolenników teorii spiskowych jest jednym z koronnych dowodów na „kłamstwo smoleńskie”. Bo drzewo o średnicy 50 cm nie miało prawa odłamać skrzydła tak dużego samolotu.
W brzozie były elementy skrzydła, wbite tam w wyniku zderzenia, w skrzydle zaś pozostały fragmenty pnia brzozy. Co więcej, w miejscu, w którym oderwany fragment skrzydła uderzył w drzewo, widać charakterystyczną „harmonijkę”. To ewidentny skutek zderzenia. Są świadkowie, którzy widzieli, jak brzoza przewraca się w momencie przelotu nad nią tupolewa, a właściwie przez nią, na bardzo małej wysokości. Są wyniki eksperymentów pokazujących, jak zachowuje się skrzydło przy zderzeniu z cieńszymi niż brzoza drzewami czy słupami, wykonane przez amerykańską władzę lotniczą FAA czy amerykańską radę bezpieczeństwa NTSB z użyciem samolotu DC-7 i Lockheed Constellation. Były to eksperymenty, w których maszyny zderzały się z drzewem bliżej korzeni niż korony, krawędzią natarcia skrzydła. Za każdym razem wynik był ten sam – fragmenty skrzydła były odcinane i odpadały i, co ciekawsze, łamały się też przeszkody w które uderzały.

I wreszcie trzecia rzecz ze zdania kamerzysty: tysiące kawałków, na które rozpadł się kadłub.
Samolot nie jest zaprojektowany do tego, by zderzał się z drzewem czy wytrzymywał uderzenie o ziemię z energią odpowiadającą wybuchowi 50 kilogramów trotylu, i to górną częścią kadłuba, która jest najbardziej wrażliwa. Samoloty pasażerskie mają wytrzymywać obciążenia aerodynamiczne. Gdyby miały też wytrzymywać zderzenia z ziemią, trzeba byłoby je budować z litego metalu, ale wtedy nawet nie wzbiłby się w powietrze.

Samolot jako konstrukcja cienkościenna, w momencie gdy następuje jej niszczenie, które w przypadku katastrofy ma bardzo gwałtowny przebieg, rozpada się właśnie na tysiące kawałków. Przykładów katastrof o takim przebiegu jest wiele.

Ludziom łatwiej uwierzyć w to, co widzą. A widzą na przykład samolot, który wlatuje w las, wybucha, a mimo to większość pasażerów się ratuje. Albo – jak w filmie – podążają za parą głównych bohaterów do Lasu Kabackiego w Warszawie i słyszą, że w 1987 roku Ił-62M ściął drzewa na długości 60 metrów. A tupolew zgubił skrzydło na jednej brzozie.
Mógłbym też podać przykład zwykłego dwupłatowca An-2, który wykosił zagajnik, nomen omen brzozowy. Piloci wyszli bez szwanku. Dlaczego? Bo lądowali „na drzewa”, kolejno je łamiąc od koron, które jednocześnie amortyzowały siłę uderzenia o ziemię. Ale mieliśmy też przypadki, gdy samolot wleciał między drzewa na mniejszej wysokości, stracił skrzydło i zapalił się jeszcze w powietrzu.

Przywołany w kontekście Smoleńska przykład katastrofy w Lesie Kabackim to nadużycie. Ten samolot uderzał w drzewa od góry, czyli tam, gdzie są najbardziej kruche i delikatne. Jeśli będzie chciał pan złamać gałąź, to gdzie ją pan chwyci? W środku czy na końcu? To fizyka na poziomie gimnazjum.

Możemy też spojrzeć na inne wypadki. Miesiąc po katastrofie smoleńskiej pod Trypolisem zderzył się z ziemią airbus A320 i rozpadł się na nawet nie na tysiąc, a na dziesiątki tysięcy kawałków. Zostały tylko ogon i silniki. Co ciekawe, przeżyła jedna osoba. Cud. Czy z czegoś takiego można wyciągnąć normę, że w samolocie, który zabiera 150–180 osób, przy zderzeniu z ziemią przeżywa jedna osoba? Nie. To czysty przypadek.

Pamiętajmy też jeszcze o jednym: przyczyna katastrofy nie leży w tym, jak samolot zderza się z ziemią czy wodą. To jedynie skutek.

Wróćmy do początku filmu, gdy słyszymy meldunek pilota Iła-76 o zrzuceniu ładunku. Czy są jakiekolwiek choćby poszlaki, które wskazywałyby na to, że takie słowa rzeczywiście padły? Co zawierał ładunek, można bez trudu się domyślić, gdy kapitan tupolewa dziwi się, że o godzinie 10 jest mgła. Tak powróciliśmy do teorii „sztucznej mgły”.
Co do słów o zrzuceniu ładunku, to jest to zwyczajna nadinterpretacja. Gdy piloci Jaka rozmawiali z Tupolewem, załogi przeszły na kanał 123,45, czyli taki, na którym piloci prowadzą nieoficjalne rozmowy, by nie przeszkadzać innym w łączności. I rzeczywiście taka korespondencja nagrała się na rejestratorze rozmów tupolewa o 6.28 czasu UTC (13 minut przed wypadkiem), tylko że nie wiadomo, kto i gdzie ją wypowiedział ani z jakiego samolotu padła. Na pewno nie z Iła, bo ten próbował wylądować w Smoleńsku niecałą godzinę wcześniej i dawno już odleciał. To mógł być samolot rolniczy sto kilometrów od Smoleńska. Nigdy się tego nie dowiemy, bo nikt takich rozmów nie nagrywa. Nie ma czegoś takiego jak rejestracja rozmów prowadzonych na kanale 123,45. Poza tym załoga Jaka nie mogła być świadkiem rzekomego zrzutu dokonanego przez Iła-76 (którego już od godziny tam nie było), bo w czasie przelotu tej maszyny rozmawiali z załogą tupolewa, siedząc w kabinie swojego samolotu. To kolejna niekonsekwencja w „Smoleńsku”. Jest ich zresztą wiele więcej.

A mgła o godzinie 10? 10 kwietnia mgłą pokryty był obszar większy niż terytorium Polski, ale o tej porze roku to nic nadzwyczajnego, wystarczy prześledzić zdjęcia satelitarne rejonu Smoleńska. Gdyby wojsko miało dobrą służbę meteorologiczną, to załoga o mgle dowiedziałaby się znacznie wcześniej niż podczas lotu.

Ale załóżmy nawet, że mgły nie dało się przewidzieć i że w nieznany sposób ktoś rozpylił ją nad Smoleńskiem. Mgła sztuczna czy prawdziwa nie zwalnia załogi od obowiązku odejścia na drugi krąg, jeśli na określonej wysokości nie widzi ziemi.

A jak pan nazwie to, co widzieliśmy w scenie z pomieszczenia kontrolerów, gdy mówiący po rosyjsku i ubrany w mundur mężczyzna mówi do drugiego: „Pasza, sprowadzasz go do 50 metrów. Bez gadania. Do 50 metrów”.
To jest świadomie użyte przez twórców filmu kłamstwo. Ewidentna manipulacja. Żaden dokument, żaden dowód nie potwierdza, że ktokolwiek wydał taką komendę. Polskim ekspertom, którzy polecieli do Smoleńska tuż po katastrofie, udało się zgrać zapis rozmów w pomieszczeniu kontrolnym, i to jeszcze zanim zrobili to Rosjanie. Są wśród nich słowa (o 6:26:19): „Doprowadzasz do stu metrów. Sto metrów. Bez dyskusji”. Do stu metrów! A więc do wysokości, która była wydrukowana na kartach podejścia do lotniska Siewiernyj jako minimalna wysokość zniżania. Załoga powinna była się z nimi zapoznać przed lotem.

O 50 metrach mówią w filmie także pilot i nawigator z Jaka 40. Tylko że na zapisie rejestratora lotu w kabinie tej maszyny niczego takiego nie słychać. Nigdzie nie słychać polecenia Rosjan zejścia do takiej wysokości. Słychać sto metrów. O 50 metrach mówili w swych zeznaniach tylko członkowie załogi Jaka, z czego – jak informowała sama prokuratura – wycofali się.

W „Smoleńsku” jest taka scena, gdy ci dwaj lotnicy z Jaka stoją z Niną na wiślanej skarpie w Warszawie. Jeden z nich w pewnym momencie mówi coś takiego: „Widzi pani? To jest wysokość 20 metrów. Z niej też się da odejść”.
Te słowa to coś bardziej jeszcze zatrważającego. Są przejawem nonszalancji, która była pośrednią przyczyną tej katastrofy. Oczywiście są samoloty, które mogą odejść z tej wysokości, ba, mogą odchodzić nawet od zera. Ale tylko na lotniskach wyposażonych w system ILS najwyższej, drugiej i trzeciej kategorii. Tymczasem w Smoleńsku w ogóle nie było ILS. Dlatego piloci tupolewa nie mieli prawa zejść poniżej wysokości stu metrów, jeśli nie widzieli pasa.

W filmie nie usłyszymy żadnej negatywnej opinii o pilotach, którzy w zasadzie nie powinni w ogóle lecieć tamtego dnia, bo oprócz technika pokładowego żaden nie miał ważnych uprawnień. Słyszymy za to zdanie, wypowiedziane przez ojca niewymienionego z nazwiska lotnika z tupolewa, w domyśle kapitana Protasiuka: „Nasz syn był najbardziej doświadczonym pilotem na tupolewie, na Smoleńsk latał wielokrotnie, a język rosyjski znał świetnie”.
W raporcie napisaliśmy, że był jedyną osobą, która w dobrym stopniu, umożliwiającym komunikację, znała język rosyjski. Ale przez to był jeszcze bardziej obciążony, bo nie tylko pilotował i podejmował decyzje, to jeszcze musiał rozmawiać z wieżą. A według procedur korespondencję powinien prowadzić nawigator. Jednak on nie znał rosyjskiego. To przeczy zasadzie podziału zadań przyjętych w lotnictwie.

To, czy kpt. Protasiuk był najlepszym z trzech pilotów 36. pułku czy był w Smoleńsku wielokrotnie, czy w ogóle, nie ma znaczenia. Mógł nie być tam ani razu i lecieć, ważne, by kierował się procedurami. Faktem jest, że w porównaniu do pilotów liniowych doświadczenie Arkadiusza Protasiuka na tym typie samolotu było niewielkie. Kapitan tupolewa jako dowódca miał wylatanych niespełna 500 godzin. Czyli tyle, ile kapitan w dużej cywilnej linii zalicza w 7–8 miesięcy.

Z raportem komisji Millera twórcy Smoleńska rozprawiają się jednym zdaniem: „Z raportu wynika, że załoga robiła wszystko, żeby się zabić”.
Kompletna bzdura. Gdybyśmy zamierzali to udowadniać, nie napisalibyśmy, że piloci chcieli odejść na drugi krąg. Z raportu wynika zupełnie coś innego – że popełnili szereg błędów, które doprowadziły do przekroczenia minimalnej wysokości zniżania.

Musimy odejść od twierdzenia, że za wszystko odpowiada załoga. Załoga zawsze jest ostatnim ogniwem w łańcuchu, który prowadzi do wypadku, a zarazem ostatnią barierą, która może ochronić przed katastrofą. Ale załoga jest produktem systemu szkolenia, nadzoru, treningu. I jest tak dobra jak system, w którym się wykształciła i w którym działała. Proszę zwrócić uwagę, że nasze zalecenia końcowe nie dotyczą poszczególnych pilotów, praktycznie wszystkie dotyczą systemu szkolenia i nadzoru.

Jedną z wyraźniej nakreślonych postaci jest u Krauzego wdowa po generale Błasiku, która broni „dobrego imienia” generała. Pojawiają się informacje o rzekomej scysji dowódcy Sił Powietrznych z kapitanem tupolewa i o tym, że naciskał na pilotów, by lądowali. W dodatku w stanie po spożyciu alkoholu.
Przejrzeliśmy monitoring z wojskowego Okęcia z dnia katastrofy i nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że doszło do kłótni. Dlatego nic na temat tej pogłoski nie znalazło się w raporcie. Tak samo jak na temat rzekomej nietrzeźwości generała, gdyż wbrew temu, co przekazał w swoim raporcie rosyjski MAK, nie było podstaw do tego, by tak twierdzić.

W raporcie komisji Millera można przeczytać, że generał Błasik był w kokpicie, ale nie wywierał bezpośredniej presji, jego rola ograniczała się do roli biernego obserwatora. Zdecydowanie dalej w swych wnioskach poszli biegli prokuratury, którzy roli generała w kokpicie przypisali większe wpływ na działania załogi. My, bazując na materiałach, do których mieliśmy dostęp, nie uważaliśmy, że należy w tej kwestii napisać więcej.

A więc przynajmniej jedna rzecz, w której film zbytnio nie odbiega od rzeczywistości. A co z przebudowanym samolotem podczas remontu w Samarze? Koleżanka Niny podaje jej taki trop: zamiast salonki ośmioosobowej dwa tygodnie przed tragicznym lotem zbudowano 18-osobową „i upchnęli tak, by zmieścił się cały Sztab Generalny”. Wszystko zaczyna się składać w całość – to wtedy Rosjanie umieścili w samolocie ładunki wybuchowe.
Po powrocie do Polski tupolew został dokładnie sprawdzony, pod względem pirotechnicznym był też kontrolowany przed każdym lotem. Robiono to prawidłowo, co potwierdził prawomocnie sąd w wyroku, który zapadł w procesie zastępcy dowódcy BOR. O braku śladów materiałów wybuchowych na wraku mówiliśmy wcześniej. O tym, że samolot został przebudowany, twórcy filmu dowiedzieli się z naszego raportu. A dlaczego został przebudowany inaczej, niż wcześniej planowano? Bo na taką liczbę pasażerów było zapotrzebowanie z KPRM i KPRP.

Sztab Generalny? Totalna bzdura. Do Smoleńska poleciał tylko szef Sztabu Generalnego, a wszystkich wojskowych zapraszała imiennie kancelaria prezydenta. Nikt z zewnątrz nie wsadził do samolotu oficerów.

A jak to jest z tą niechęcią do poproszenia o pomoc Amerykanów i NATO, co można usłyszeć co najmniej dwukrotnie? Mówi o tym m.in. generał, w którym bez trudu można rozpoznać twórcę GROM gen. Sławomira Petelickiego. „Smoleńsk” sugeruje, że popełnił samobójstwo w tajemniczych okolicznościach, w domyśle dlatego, że „za dużo wiedział”.
Amerykanie byli zaangażowani w śledztwo. Badanie systemu TAWS oraz urządzenia FMS, czyli komputera zarządzającego lotem, odbywało się w USA od nadzorem amerykańskich rządowych instytucji. Przebiegło bez żadnych problemów.

Dla mnie było niepojęte, z jaką łatwością reżyser powiązał z katastrofą smoleńską tragedie osób, które zmarły lub zginęły w innych okolicznościach. Tylko dlatego, że być może kiedyś wypowiedziały się na ten temat? Pamiętajmy, że we wszystkich sprawach siedmiu tragicznych śmierci prokuratura umorzyła śledztwa, nie stwierdzając, że brały w nich udział jakieś nieznane osoby trzecie. I jak na razie nie słychać, by prokuratura pod nowym kierownictwem którekolwiek wznowiła. Ten wątek w filmie jest żenujący i w mojej ocenie to zwykłe draństwo. Uśmiercono nawet operatora TVP, który robił zdjęcia wraku tuż po katastrofie, choć ten człowiek żyje i ma się dobrze.

Zatrzymajmy się na koniec przy argumencie, który w filmie przemawia na rzecz tezy o manipulowaniu i „zakłamywaniu” śledztwa. Ba! Oddania go Rosjanom. Czyli badanie wypadku wojskowej maszyny według cywilnej konwencji chicagowskiej.
Znów nieprawda. Konwencja chicagowska nigdy nie miała zastosowania w badaniu katastrofy tego samolotu. Powiedziałem to już dawno i powtarzane było wielokrotnie, że podstawą do zbadania katastrofy było polskie prawo lotnicze oraz porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 roku w sprawie wspólnego badania wojskowych wypadków lotniczych. Przewidywało ono, że takie zdarzenia będą badane przez dwie komisje – polską i rosyjską. I tak było w przypadku Smoleńska. Skąd się wzięła konwencja? Ponieważ między Polską a Rosją nie było określonych procedur, jak to robić, więc przyjęto najbardziej znane na świecie i wielokrotnie sprawdzone procedury zawarte w załączniku 13. do konwencji chicagowskiej, z których korzysta nawet NATO. Ale to nie znaczy, że sięga się po konwencję. Bo ona odnosi się do lotnictwa cywilnego.

Cały ten film opiera się na niedomówieniach, zdaniach wyrwanych z kontekstu wpisanych do scenariusza po to, by mnożyć wątpliwości i budować atmosferę zagrożenia. Dzieje się to przy poparciu władz, którym zależy na upowszechnieniu mitu smoleńskiego opartego tylko na domniemaniach, bez dowodów. Ale to nieistotne, ważne jest przecież to, w co ludzie wierzą.

Jedno w tym kontekście skłania do optymizmu: po serii katastrof w wojskowym lotnictwie od sześciu lat nie doszło do żadnego poważnego wypadku. To efekt zaleceń profilaktycznych, które wojsko z dużym zaangażowaniem wdrożyło. Gdyby te zalecenia były chybione, oparte na fałszywych ustaleniach komisji, minister Macierewicz dawno by je wycofał. Nie robiąc tego, pośrednio przyznaje nam rację.

***

Maciej Lasek – pilot, wykładowca akademicki, członek tzw. komisji Millera, powołanej do zbadania katastrofy smoleńskiej, oraz szef tzw. zespołu Laska, który od 2013 r. prostował kłamstwa na temat przyczyn katastrofy. Od 2012 r. przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, jego kadencję właśnie wygasiła uchwalona przez PiS nowelizacja ustawy o PKBWL.

Polityka 38.2016 (3077) z dnia 13.09.2016; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Prawdy „Smoleńska”"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną