Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kot udaje tygrysa

PiS u władzy: nie taki straszny, jak go malują

Kto dziś próbuje zrozumieć polską politykę, wychodząc od poglądów, niczego nie zrozumie. Kto dziś próbuje zrozumieć polską politykę, wychodząc od poglądów, niczego nie zrozumie. Mirosław Gryń / Polityka
Atak na Trybunał ukrył naturę pisowskiej władzy. Nadał jej rys stanowczości i aktywności. Ale to obraz przesadny. Państwo za rządów Kaczyńskiego jest równie bezczynne, jak było za Tuska.
Panuje przekonanie, że Kaczyński nie musi się starać, bo w swoim obozie ma status boga, którego rozkazy są święte.Mirosław Gryń/Polityka Panuje przekonanie, że Kaczyński nie musi się starać, bo w swoim obozie ma status boga, którego rozkazy są święte.
Robert KrasowskiLeszek Zych/Polityka Robert Krasowski

Artykuł w wersji audio

Zapomnijmy na chwilę o napaści na Trybunał, która udramatyzowała bezczynność, podobnie jak katastrofa smoleńska pokryła gęstymi emocjami senną epokę Tuska. Zapomnijmy o mocnych słowach, które padają. Skupmy się na czynach, na materii rządzenia, na decyzjach państwa. Odarta z retoryki pisowska rewolucja jest anemiczna i płytka. Zmiany są wyłącznie kadrowe, a nowe kadry poprzestają na wywieszeniu nowych sztandarów, czyli wygłoszeniu kilku wersów pisowskiej litanii. Ta rewolucja jedynie mówić potrafi.

Premier i prezydent nie robią nic poza wypełnianiem administracyjnej rutyny. Miarą ich bezczynności jest zmiana kryteriów w ich ocenie. Kiedy rok temu władzę brał prezydent, jego przeciwnicy i zwolennicy głęboko wierzyli, że jego celem jest wywrócenie stolika. Pierwsi z tego powodu wpadli w panikę, drudzy go niemal wielbili. Minął rok i nikt już nie mówi o radykalnych czynach. Krytycy prezydenta zarzucają mu bezwolność wobec prezesa, zwolennicy chwalą za lojalność wobec własnego obozu. Obie strony wskazują różne oblicza tego samego – prezydenckiej bierności.

Podobnie jest z panią premier. Kiedy została mianowana, po obu stronach panowało przekonanie, że ruch jest drapieżny, bo pod nowym szyldem Kaczyński będzie mógł pójść dużo dalej. Nie będzie skrępowany odium społecznej niechęci. Po roku o drapieżnych czynach nikt już nie mówi. Kaczyński użył szefowej rządu nie jako tarana zmian, ale jako narzędzia do utrzymania kontroli nad swoim obozem.

Spełniło się to, co – znając Kaczyńskiego – łatwo było przewidzieć. Osoby premiera i prezydenta zostały wybrane nie z powodu swoich atutów, ale słabości. Nie po to, aby władza mogła więcej, ale aby lider obozu czuł się pewniej. Posiadając komfort pełnej kontroli, Kaczyński spełnia się w celebrowaniu własnej nadrzędności, w roli „naczelnika” państwa, co mu opozycja bez ustanku wypomina. Opozycja chce być złośliwa, ale w ten sposób jedynie składa mu hołd. Dorysowuje nad jego zdjęciem koronę, dostarcza jedynej rzeczy, której nie mógł wziąć. Nie mógł zostać władcą formalnie, niemniej wszyscy go za władcę uznają.

Kot udaje tygrysa

Z pełni władzy Kaczyński korzysta podobnie jak Tusk. To ten sam model rządzenia, który cechuje prymat słów, brak projektów wewnętrznych oraz oparcie stabilności władzy na rozdawnictwie publicznych pieniędzy. Władza świadomie się ogranicza – zamiast ambicji oferuje minimalizm, ciepełko, stabilizację i prozę. Przez lata widać było u Tuska fascynację Kaczyńskim, dziś okazuje się, że fascynacja była dwustronna.

Wcześniej Kaczyński uważał, że władza musi się opierać na aktywizmie, na ostrym sporze, na mobilizowaniu szeregów. Jednak Tusk postępował odwrotnie, dzięki czemu rządził tak długo, jak chciał. Więc Kaczyński dokonał zwrotu, dawny specjalista od ideowych krucjat oparł się na 500 plus. Dawniej Kaczyński ludzi rewoltował, dziś ich kupuje.

Owszem, rzuca czasem krwistymi słowami, bo jego zwolennicy lubią dreszcz kontestacyjnych emocji. Ale z ust Kaczyńskiego nie wychodzą wezwania do walki, a tylko gniewne pomruki. Kot udaje tygrysa. Udaje raz lepiej, raz gorzej, co nie zmienia faktu, że w Kaczyńskim jest tyle rewolucyjnej werwy co w Wałęsie w 1990 r., w Kwaśniewskim w 1995 r. czy w Tusku w 2007 r. Jedynym celem pisowskiej władzy było ustanowienie swej władzy.

Osobliwością epoki jest to, że nie słychać z tego powodu jęków zawodu. Głód rewolucji w prawicowym elektoracie okazał się równie płytki jak sama rewolucja. Udało się go zaspokoić wymianą sztandarów. Wystarczyło, że władza ma inne twarze i mówi innymi słowami. Rewolucja nie była potrzebna, po raz kolejny wystarczyła rotacja elit.

Trudno się dziwić. Za podwójnym zwycięstwem w 2015 r. nie stały ani wielkie emocje społeczne, ani potęga młyna historii, a jedynie seria przypadków. Tych najmniejszych, zrodzonych z niezdarności pomniejszych graczy, którzy zostali na politycznej scenie po wycofaniu się Tuska i schowaniu się Kaczyńskiego. Gdyby nie błędy Komorowskiego, pogubienie Platformy, podział lewicy, władza PiS byłaby raczej skromna. Bez prezydentury, bez większości w Sejmie. Tak zdobyty mandat nie sprzyja rewolucji.

Rządy z tylnego siedzenia

W tej sytuacji Kaczyński może się skupić na tym, co politycy lubią najbardziej, czyli na konsolidacji swojej władzy. Tusk robił to z wielkim talentem, Kaczyński robi to z nie mniejszym. Zwłaszcza że jemu jest trudniej, całą operację musi prowadzić z tylnego fotela. Pociąga za wszystkie sznurki w państwie, nie mając formalnie ani jednego. Kto sądzi, że to łatwe, jest w wielkim błędzie.

Metafora tylnego siedzenia nie oddaje skali trudności. Kaczyński ma pod sobą tłum ludzi, który zażył jeden z najmocniejszych narkotyków – czyli władzę. Jednych to uskrzydliło, innych ogłupiło, u jednych zrodziło ambicje, u innych panikę. Nad nimi wszystkimi Kaczyński musi zapanować. I to z oddali. Spoza miejsca ich pracy. Nie będąc ich szefem. Nie on im wydaje oficjalne polecenia, nie on im wypłaca pensje, nie on podpisuje wnioski o awans lub dymisję. Często w trybie nagłym musi odwracać podjęte za jego plecami decyzje.

Wymogi władzy nieformalnej są nie tylko trudniejsze, są też bardziej ryzykowne. Tusk nigdy nie czuł się bezpiecznie, a przecież jako premierowi łatwiej mu było spacyfikować bunt. W miejscu, jakie zajmuje Kaczyński, bunt jest groźniejszy. To, że oba ośrodki władzy są w rękach pionków, nie zmniejsza ryzyka. Bo w otoczeniu słabych szefów zawsze budzą się ambicje. Im słabsi są premier i prezydent, tym silniejsze marzenia, aby ich zastąpić. W sojuszu z prezesem lub na kontrze do niego.

Panuje przekonanie, że Kaczyński nie musi się starać, bo w swoim obozie ma status boga, którego rozkazy są święte. Ale to nieprawda, w polityce nie ma bogów, tu się dorzyna każdego – Cezara, Wałęsę, Millera. Aby tak nie skończyć, swoją dominację Kaczyński musi potwierdzać każdego dnia. Jego rozkazy będą wypełniane tak długo, jak długo potrafi narzucić posłuch.

Na razie posłuch wymusza w nowej dla siebie logice. Dawniej zarządzał partią poprzez nieustanne kryzysy – bunty oraz prewencyjne czystki, mające buntom zapobiec. Dziś tego nie robi, nigdy przez tak długi okres nie było w PiS rozłamu. Co pokazuje, że prezes pewniej się czuje. Wcześniej czy później się potknie – albo sznurki władzy mu się wyślizną, albo rywale podniosą głowę. A wtedy będzie zmuszony przesiąść się do przodu. Jednak ciekawe, jak długo się utrzyma w swojej arcytrudnej pozycji. Na razie jest świetny.

Oczywiście opinię publiczną mało obchodzi polityczna kuchnia. Dla niej ważne jest to, jak Kaczyński władzy użyje. Czy z pożytkiem dla ludzi, czy ze szkodą? Kłopot w tym, że Kaczyński – podobnie jak Tusk – władzy nie ma zamiaru używać. Polską rządzi kolejny polityk, którego kompas nastawiony jest wyłącznie na ochronę swojego przywództwa.

Wie zresztą, że cokolwiek zrobi, reakcje będę te same. Rok temu zrezygnował ze zmian, wybrał małą stabilizację, a nikt nawet tego nie zauważył. Po lewej stronie zamiast oklasków za powstrzymanie rewolucji Kaczyński jest bity za to, że ją przeprowadza. Po prawej zamiast wybuchu frustracji – jednego Tuska zastąpił kolejny – Kaczyński słyszy wiwaty.

Jedni nie chcą widzieć prawdy, inni jej dostrzec nie potrafią. Dawno temu obie strony uznały Kaczyńskiego za chodzącą rewolucję, więc dziś, zanim otworzą oczy, obraz rewolucji mają na siatkówkach. Całymi tygodniami mogą patrzeć na władcę, który posapuje z lenistwa, ale wydawać im się będzie, że właśnie szturmuje Pałac Zimowy.

Wystarczą słowa, aby wzbudzić dreszcz strachu lub ekscytacji. Każda zapowiedź – reform w szkolnictwie, zmian w Sądzie Najwyższym, nowej linii w dyplomacji – traktowana jest jako dokonany czyn, brzemienny w skutki, zdolny odmienić polskie losy. Jakby Kaczyński był demiurgiem, który co ze zechce, to zrobi. A przecież nie jest. Dziesięć lat temu chciał przeprowadzić lustrację elit – poległ. Ścigał układ – nie znalazł go. Stworzył CBA – złapał tylko własnego ministra.

Nieufność wobec Kaczyńskiego, zwłaszcza po smoleńskiej awanturze, jest postawą zasadną. Jednak przekroczono miarę, doprowadzono do kultu jednostki. Bo przypisywanie politykowi nadludzkich mocy – choćby dyktował to strach, a nie podziw – jest kultem jednostki. Kaczyński zmieni elity, podyktuje dzieciom, co mają myśleć, prokuratorom, co mają robić, służbom, kogo inwigilować, sędziom, jakie wyroki wydawać… Gdzie na świecie są tak sprawni politycy? Tusk miał rację, gdy mówił na tych łamach: „Spokojnie, to tylko PiS”.

Jedynym przejawem aktywności było uderzenie w Trybunał. Atak na niego różnie tłumaczono, ale hipoteza, że był pierwszym aktem ustrojowej rewolucji, nadal wydaje się najsłabsza. To była raczej lokalna wojna polityczna niż ustrojowa rewolta. Jej wybuch tłumaczą nie wielkie plany, ale małe animozje – trwający od dekady osobisty spór, okazja do zemsty oraz awanturniczy temperament Kaczyńskiego.

Antyliberalizm PiS-u

Spokojną grą w prawnicze szachy Kaczyński mógł przejąć pełną kontrolę nad Trybunałem, awanturą go tylko sparaliżował. Wojna z Trybunałem nie była szerszym projektem, nie była orbanizmem, lecz mieszanką wandalizmu oraz osobistej wendety. Każdy kolejny miesiąc obserwację potwierdza. Nie ma dalszych kroków potwierdzających plan zmiany ustroju.

Nic zresztą dziwnego, budowa nowego ustroju jest projektem ambitnym, a zatem ryzykownym. Poczucie, że podpalenie liberalnej demokracji jest grą, w której władza zyskuje dużo, a traci niewiele, jest mitem zbudowanym przez wystraszonych liberałów. Mitem fałszywym, bo gdyby tak było, liberalna demokracja dawno by upadła. I w Polsce, i wszędzie.

Spokój, z jakim rządy Kaczyńskiego analizują wytrawni politycy – jak Miller czy Tusk – bierze się z tej świadomości. Kaczyński jest jednym z nich, dlatego nie wierzą, aby dobiegający siedemdziesiątki polityk, mający pełnię władzy, miał podpalić ustrój, który mu dał władzę. To przecież nie miałoby sensu.

W polityce zatem niewiele się dzieje. Wszystkie konflikty, które tak mocno angażują opinię publiczną, są bez wyjątku metapolityczne. Dotyczą nie tego, co władza robi, ale tego, jakim wartościom oddaje hołd. A jeszcze bardziej tego, jakim wartościom hołdu odmawia. Mówiąc w dużym skrócie – PiS ma poglądy antyliberalne. W kwestii państwa, religii, patriotyzmu czy Unii Europejskiej. Ta władza lubi obrażać ład, którym przyszło jej rządzić.

Jednak zawsze zatrzymuje się na pierwszym kroku. Na słowach i gestach. Nie idzie za ciosem, nie dokonuje zmian w ustawach, bo nie ma takich ambicji. To partia władzy, formacja skupiona na dobrach doczesnych, która ten fakt skrywa pod płaszczem ideowej kontestacji. Połknęła całą III RP, a teraz udaje, że nie karmi się swym łupem, lecz gniewnie go szarpie zębami.

Polski antyliberalizm nie jest groźny, bo nie jest pryncypialny. A nie jest, bo nie jest wyrazem poglądów, lecz tylko narzędziem. Prawdziwym wrogiem prawicy nie jest liberalna demokracja, lecz „salon”. Grupa publicystów, polityków, profesorów i prawników, których prawica obwinia o wszystko, co złe. Cała myśl polityczna polskiej prawicy sprowadza się do tego, aby salon przestał być salonem. Chce widzieć upadek tej grupy, jej publiczną kompromitację. Wystarczy poczytać prawicowe gazety. Wszystkie teksty są polemiczne, wszystkie dotyczą salonu. Nie liberalna demokracja jest na celowniku prawicy, lecz ta grupa osób. Liberalna demokracja bita jest tylko dlatego, że jest sztandarem, pod którym ta grupa stoi.

Tak samo jest zresztą po drugiej stronie. Na lewo od PiS myśl państwowa sprowadza się do walki z Kaczyńskim. Wszystkie problemy – polityczne, ustrojowe, gospodarcze – istnieją tylko w związku z jego osobą. Gdy Platforma zadłużała państwo bez miary albo zawłaszczała Trybunał, liberałowie milczeli. Nawet nie widzieli problemu. Gdy kolejne ekipy gwałciły telewizję publiczną, gdy szefami telewizji zostawali partyjni spin doktorzy (rzecznik rządu PSL czy szef kampanii SLD), nie wychodzili na ulice. Pryncypia stały się obiektem ich troski dopiero, gdy się do nich zbliżył Kaczyński.

To nie jest kwestia obłudy. Po prostu z perspektywy poglądów nie da się zrozumieć polskiej polityki. A nie da się, ponieważ geografia polskich sporów nie jest ideowa, lecz środowiskowa. Jej podstawą jest istnienie dwóch grup, które szczerze wierzą w nikczemność tej drugiej. Tak szczerze, że nie muszą sobie tłumaczyć powodów wrogości. Poglądów używają jako narzędzi. Ranią nimi, piętnują, kompromitują, a także mobilizują własne szeregi.

Wielki konflikt, który publiczność postrzega jako spór o kształt Polski, jest wojną środowiskową. Zrodziły ją spory w obozie solidarnościowym po 1989 r. Spory były ważne, ale ich przebieg od początku zaburzył udział kilku toksycznych natur (Kaczyńskiego, Michnika, ale nie tylko), które nie potrafiły zachować umiaru. Biły na odlew – brutalnie i histerycznie. Oczerniały się nawzajem, lustrowały, wyciągały sprawy prywatne, biły w rodziców. Te praktyki sprawiły, że przedmiot wojny szybko zszedł na dalszy plan. Ważniejsza stała się pamięć „zbrodni wojennych” popełnionych przez drugą stronę.

To nie były bezzasadne pretensje. Przekroczono miarę. Każdy uczestnik tej wojny został zraniony, dotknięty do żywego, każdy zobaczył siebie na okładkach gazet z kłamliwymi tytułami, ze zmyślonymi zarzutami. Właśnie te krzywdy, a nie odmienne poglądy, zbudowały wrogość, która od 2005 r. polskiej polityce nadaje ton.

Wojna o dobre imię

Warto to powtórzyć raz jeszcze. Geografia polskich sporów nie jest ideowa. Faktem pierwotnym jest w niej wrogość dwóch wąskich grup, która się odtwarza w kolejnych wojnach na górze. Natomiast faktem pochodnym są poglądy służące wyrażeniu tej wrogości. Poglądy, które zostały dramatycznie wyostrzone, aby sprostać skali wrogości. Wyjaśnić ją, wyrazić, wykrzyczeć. Sławny spór o III RP był tego przykładem. Ekstremalna wrogość szukała ekstremalnie różnych stanowisk. Wielkich krytyk realiów oraz równie wielkich apologii.

Kto dziś próbuje zrozumieć polską politykę, wychodząc od poglądów, niczego nie zrozumie. Pomiesza skutek z przyczyną. Zobaczy różnicę między Kaczyńskim i Tuskiem właśnie tam, gdzie jej nie ma. Co więcej, przeoczy osobliwość polskiej polityki, w której największe wojny toczy się nie o realia, nie o wartości, lecz o dobre imię konkretnych ludzi. Uczestników środowiskowej wojny albo ich autorytetów.

Główne spory epoki dotyczyły szacunku – wojna o Wałęsę, o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, o pamięć po Lechu Kaczyńskim, o sędziów Trybunału. Polska polityka ma obsesję nagradzania swoich i obrażania obcych. Żyje głównie tym, komu władza rozdaje ordery, komu salutuje, czyje zaproszenia odrzuca, kogo zwalnia, a kogo znieważa.

Jest to niemądre, jest to jałowe, niemniej nie jest szkodliwe. W państwie, w którym największe konflikty dotyczą ocen ludzi, rzeczywistości wiele nie grozi.

***

Robert Krasowski, publicysta i wydawca. Założyciel i były red. naczelny gazety „Dziennik Polska – Europa – Świat”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne. Pracuje nad książkową historią III RP. Autor wywiadów rzek z politykami: Leszkiem Millerem, Janem Rokitą i Ludwikiem Dornem.

Polityka 40.2016 (3079) z dnia 27.09.2016; Polityka; s. 27
Oryginalny tytuł tekstu: "Kot udaje tygrysa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną