Z okazji nowego roku akademickiego kilka słów o wielkiej przemianie w życiu akademickim, której jesteśmy świadkami. Oto akademia krakowsko-częstochowska zmienia się nam w akademię radziecko-amerykańską. Lenistwo, gnuśność i nepotyzm odchodzą w przeszłość, ustępując walce o granty i punkty, biurokratycznemu drylowi i surowemu systemowi kontroli. Nadeszła epoka wydajności, transparencji i równego traktowania. A jednocześnie epoka ciągłego nadzoru, lęku przed utratą pracy, anonimowych donosów i dominacji biurokratów. Żegnaj dżumo, witaj cholero!
Kiedyś profesor to miał klawe życie. Przyjeżdżał sobie z domu w miejscowości powszechnie uważanej za wypoczynkową raz w tygodniu do miasta, wygłaszał wykład, odbywał seminarium i w zasadzie mógł już wracać. Czasami jeszcze jakieś zebranie, ale jakby nie poszedł, to świat by się nie zawalił. Wszyscy mu się w pas kłaniali, a wszelkie obowiązki wykonywał na nieśmiałą prośbę dziekana, do której łaskawie się przychylał. Na radach wydziału i komisjach mógł chromolić od rzeczy, czym jedynie potwierdzał swój status czcigodnego dementy. Dziś profesor musi uganiać się za publikacjami, nadskakiwać studentom, by nie obsmarowali go w anonimowych ankietach, a dziekana boi się jak diabeł święconej wody. I nie zarabia już pięć razy więcej niż asystent. Żeby wyjść na swoje, musi mieć granty, recenzować, prowadzić dużo zajęć. A i z tym wszystkim wyżej „kierownika działu HR” czy czegoś w tym typie nie podskoczy.
Do tego doktorzy depczą po piętach profesorom. Coraz częściej mają więcej grantów, publikacji i punktów niż profesorowie, którym przyjdzie decydować o ich habilitacjach i awansach. Bywa nawet, że umocowany w grantach i stypendiach doktorant zarabia lepiej niż szef. Na zdrowie! Jednakże duch konkurencji i nieustający nadzór, „oceny okresowe” i wciąż pęczniejące zobowiązania natury administracyjnej sprawiają, że komfort codziennej pracy na uczelni drastycznie spada.