Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

O pozycji opozycji

Opozycja: co może, a czego nie może

33. posiedzenie Sejmu RP VIII kadencji. Blokowanie mównicy i fotela marszałka przez parlamentarną opozycję. 33. posiedzenie Sejmu RP VIII kadencji. Blokowanie mównicy i fotela marszałka przez parlamentarną opozycję. Tomasz Paczos / Fotonova
Nawet jeśli PiS jakoś dogada się z okupującą salę sejmową opozycją, kryzys parlamentarny zostanie jedynie zawieszony. Wróci znowu, bo dotyka najgłębszych ustrojowych fundamentów. Tutaj nie ma mowy o kompromisie.
Skłonność Kaczyńskiego do mnożenia konfliktów jest nieuleczalna.Adam Pańczuk/Polityka Skłonność Kaczyńskiego do mnożenia konfliktów jest nieuleczalna.
Nagromadzone napięcia nieuchronnie wywrócą obecny układ sił i opozycja zdobędzie narzędzia do poprowadzenia nowej gry.Adam Chełstowski/Forum Nagromadzone napięcia nieuchronnie wywrócą obecny układ sił i opozycja zdobędzie narzędzia do poprowadzenia nowej gry.
Posłowie opozycji blokują sejmową mównicę w geście  solidarności przeciwko wykluczeniu z obrad posła Szczerby (PO), 16 grudnia 2016 r.Adam Chełstowski/Forum Posłowie opozycji blokują sejmową mównicę w geście solidarności przeciwko wykluczeniu z obrad posła Szczerby (PO), 16 grudnia 2016 r.

Artykuł w wersji audio

W ostatnich dniach sytuacja w Sejmie przypominała słynną scenę z „Buntownika bez powodu”: dwa rozpędzone auta pędzą ku przepaści i nie ulega wątpliwości, że jeden z graczy musi w końcu to przerwać. A zarazem żaden nie może tego uczynić pierwszy, gdyż zostanie okrzyknięty przegranym.

Gdy zamykaliśmy ten numer POLITYKI, trudno było przewidzieć, co wydarzy się 11 stycznia. PO i Nowoczesna zapowiadały, że jeszcze przedstawią propozycje załagodzenia konfliktu. Spekulowano też o ustępstwach ze strony PiS. Ponownie Sala Kolumnowa? To scenariusz konfrontacyjny. Opozycja tym razem nie zbojkotuje takiego posiedzenia. A ponieważ nie będzie dość miejsca, aby pomieścić cały Sejm, może dojść do przepychanek. Mówiło się również, że marszałek przedłuży przerwę w obradach, aby przetestować determinację opozycji.

Tak czy owak polski parlamentaryzm trawi dziś kryzys, jakiego jeszcze nie było.

Dekoratorzy z Wiejskiej

Cyniczny obserwator zapytałby, o co tyle krzyku. Bo parlament od wielu już kadencji pełni funkcję konstytucyjnej dekoracji do legalizowania decyzji zapadających w zaciszu gabinetów. Przeważnie zresztą partyjnych, a nie rządowych.

W obecnej kadencji degradacja jest szczególnie jaskrawa. Procedura legislacyjna została obrócona w karykaturę. Kolejne czytania projektów ustaw i prace w komisjach rzadko służą merytorycznej korekcie. Dopychane kolanem w blokowych głosowaniach bądź korygowane odgórnymi dyrektywami dowodzą skrajnego uprzedmiotowienia parlamentu. Tak samo jak nagminna praktyka składania kontrowersyjnych ustaw jako projektów poselskich, czyli bez konsultacji. Podpisani pod nimi wybrańcy narodu dają się redukować do roli figurantów. Obrazu klęski dopełnia zniszczenie Trybunału Konstytucyjnego oraz bezwolna prezydentura Andrzeja Dudy. Nikt już nie jest w stanie wymusić na większości sejmowej dbałości o standardy legislacyjne.

Wpływ opozycji na tworzenie prawa? O tym od lat nie ma już mowy. Debiutanci z Nowoczesnej i Kukiz’15 konstatowali to zresztą z rozczarowaniem. Pytani o źródła satysfakcji odpowiadali podobnie. Że czują frajdę, gdy – po rytualnym odrzuceniu ich poprawek do rządowej ustawy – na kolejnym posiedzeniu niektóre z nich zostają zgłoszone przez PiS. Wtedy opozycyjny poseł czuje, że jednak ma na coś wpływ.

Ale PiS tylko uskrajnił tendencje, które narastały od kilku kadencji. Pod tym względem Tuska wiele nie różniło od Kaczyńskiego; on też, poszerzając osobistą władzę, redukował rolę parlamentu. Tyle że robił to w białych rękawiczkach, nie walcząc z Trybunałem. Bez ostentacyjnego łamania procedur, kneblowania posłów, nakładania na nich kar finansowych i straszenia prokuratorem. Przynajmniej deklaratywnie Tusk starał się hołdować demokratycznym cnotom.

To wtedy Kazimierz Michał Ujazdowski z PiS opracował „pakiet demokratyczny”, który miał gwarantować prawa opozycji. Całkiem zresztą sensowny. Tyle że po ostatnich wyborach większościowy już PiS nie zawracał sobie głowy pakietem. Odrzucenie obywatelskiego projektu ustawy dopuszczającej aborcję w pierwszym czytaniu oraz ignorowanie wniosków o wysłuchania publiczne to dobitne przykłady potwierdzające słuszność przysłowia o relacjach łączących punkt widzenia i siedzenia. Podobnie jak dalsze losy Ujazdowskiego, który opuścił szeregi PiS.

Wyspiarskie wzorce

To zresztą nie przypadek, że Jarosław Kaczyński chętniej opowiadał ostatnio o kopiowaniu rozwiązań brytyjskich. Mimo że z perspektywy europejskiej jest to model osobliwy. Ignorujący to, co na kontynencie szczególnie jest cenione – poszukiwanie konsensusu. Sednem parlamentaryzmu brytyjskiego jest konfrontacja: większość rządzi, a mniejszość krytykuje i przedstawia własne propozycje. Nawet głosowania w Izbie Gmin odbywają się jedynie w wyjątkowych przypadkach. Na ogół zakłada się, że większość nominalna dysponuje większością faktyczną.

I to się z pewnością Kaczyńskiemu podoba. A że model brytyjski nie przystaje do naszego systemu, z ordynacją proporcjonalną i wielopartyjną sceną? Tym lepiej, wyspiarski przeszczep mógłby przecież wprawić podzieloną opozycję w konfuzję, dodatkowo ją skłócić, napędzić złych emocji. Zdaniem prezesa opozycja – w systemie brytyjskim jednolita – u nas również powinna zostać zinstytucjonalizowana, a jej szef pobierałby wynagrodzenie z kasy państwowej. Cóż przyjemniejszego, niż rzucić kość i oglądać, jak wrogowie się gryzą?

Wielka Brytania nie jest wzorem zbalansowanego ustroju. Instytucjonalne defekty rekompensuje jednak utrwalany od XVII w. system demokratycznych konwenansów. I nie jest przypadkiem, że Kaczyński akurat tego tematu woli nie dotykać. Bo spikerem w Izbie Gmin – odpowiednikiem marszałka Sejmu – nigdy nie zostałby ktoś pokroju Marka Kuchcińskiego. To stanowisko zarezerwowane dla polityków cieszących się autorytetem, gwarantujących bezstronność. Choć spiker wywodzi się z szeregów rządzącej większości, po zakończeniu kadencji staje w swym okręgu do wyborów jako kandydat niezależny.

Izba Gmin nie służy politycznemu biciu piany. Debaty są merytoryczne i uporządkowane formalnie. Każdy poseł rządzącej większości ma kontrolującego go odpowiednika w ławach opozycji. Każdy minister – cień w opozycyjnym gabinecie. Nie ma mowy o regulaminowej improwizacji, nagłych głosowaniach, manipulacji kworum. Tzw. whipowie – czyli wysłannicy parlamentarnych frakcji – utrzymują ze sobą kontakt, konsultują plany, rozładowują napięcia.

Nikomu nie przyszłoby do głowy traktować opozycję jak natręta. Jej szef ma dostęp do tajemnic państwowych. I choć to rządowe projekty tworzą agendę prac parlamentarnych (swoje punkty mniejszość może realizować tylko w określonych dniach), alternatywne rozwiązania opozycji traktowane są z powagą i obszernie relacjonowane w mediach.

Najlepiej nad tym czuwa BBC. Czyli telewizja prawdziwie publiczna i niezależna od polityków. Tymczasem na Woronicza… Zresztą zostawmy wyspiarskie fantazje prezesa. To i tak jedynie propagandowy szum.

Od współpracy do wojny na górze

Pokaż, jak traktujesz opozycję, a powiem, jakim jesteś demokratą. Bo ogólna zasada jest taka, że im więcej miejsca rządzący pozostawiają opozycji, tym słabszy jest konflikt. Sztuką jest oczywiście znaleźć złoty środek; zbytnie zatarcie granicy oddzielającej większość od mniejszości zniechęca obywateli do demokracji.

Bardziej destrukcyjny jest jednak autorytaryzm. Im więcej władzy gromadzą rządzący, tym mniej legalnych instrumentów pozostaje w rękach opozycji. Co prowokuje ją do radykalizacji, nawet do wyjścia poza ramy systemowe. Co z kolei skłania władzę do represji. Wiedział o tym Tadeusz Mazowiecki, za którym do końca życia ciągnęła się nieszczęsna gruba kreska. Ostrzegał jesienią 1989 r., aby nie spychać PZPR do ścisłej opozycji. Zresztą siły starego reżimu też były zalęknione. Wiedziały, że wahadło historii przeszło na drugą stronę. Przycupnęły więc niczym mysz pod miotłą, która już za chwilę mogła ich na dobre wymieść.

Reszty dopełnił upadek gospodarki. Prace nad skierowanym do Sejmu w grudniu 1989 r. planem Balcerowicza stały się niemal mitycznym, potem już niedościgłym wzorcem parlamentarnej kooperacji. Wszystkie stronnictwa bez względu na historyczne i programowe podziały dniem i nocą szlifowały projekty. Unikając obstrukcji, populistycznych licytacji.

Inna sprawa, że Sejm kontraktowy – będąc fenomenem przejściowym – przyczynił się do powstania idyllicznych wyobrażeń Polaków na temat polityki. Jako dziedziny od A do Z konstruktywnej, gdzie walka o władzę i konflikt uznawane są za coś niestosownego. Współgrały z tym utopijne rachuby solidarnościowych elit, które pod hasłem utrzymania jedności „obozu reformatorskiego” próbowały odroczyć proces segmentacji politycznej sceny.

Tymczasem uwięzione w gorsecie Komitetu Obywatelskiego nowe żywioły (w przyszłości staną się prawicą) już buzowały, domagając się autonomii. Im dłużej próbowano je wtłaczać w skostniałą solidarnościową hierarchię, tym ostrzej się radykalizowały. Aż znalazły protektora w osobie prącego do prezydentury Lecha Wałęsy. I zanim ktokolwiek pomyślał o sensowności instytucjonalizacji konfliktu, w powietrzu śmigały już kule.

Konstytucja ostatniej szansy

Wybrany w 1991 r. pierwszy w pełni demokratyczny parlament natychmiast stał się areną wojny wszystkich ze wszystkimi. Mniej zorientowanym trudno było czasem połapać się, kto jest w rządzącej koalicji, a kto w opozycji. Kolejne gabinety powstawały wskutek przetasowania tej samej talii partyjnych kart. Ich liderzy raz skakali sobie do oczu, a potem zaciskali zęby i współpracowali w ekwilibrystycznie kleconych koalicjach. Czasem udawało im się zjednoczyć przeciwko prezydenckim próbom wzięcia Sejmu pod but, częściej jednak dawali się Wałęsie rozgrywać. Z ustrojowego prowizorium początku lat 90. wyłaniał się bowiem system sprzyjający destrukcyjnej rywalizacji ośrodków władzy. Nie było warunków do ukształtowania dobrych obyczajów parlamentarnych cechujących dojrzałe demokracje.

Lecz polityka lat 90. jeszcze nie umiała kolonizować oddolnych emocji. Solidarnościowe wojny większość wyborców oglądała z narastającą dezorientacją i niesmakiem. Do władzy doszło izolowane dotąd SLD. Kadencja 1993–97 – choć była okresem transformacyjnego przestoju – może też jawić się jako spełnienie liberalnego marzenia. Poza Sejmem znalazły się bowiem prawicowe formacje pobudowane na agresywnych tożsamościach. Pozostały zaś ugrupowania definiujące się poprzez interesy. SLD, PSL i UW odwoływały się do różnych grup, a ich profile etyczne rozchodziły się po horyzont. Lecz w gruncie rzeczy podobnie rozumiały demokrację – jako chłodne narzędzie negocjowania podziału dóbr. Bez ideologicznych uniesień, przy redukcji konfliktu, z poszanowaniem dla norm. Owocem współpracy koalicji z częścią opozycji była konstytucja. Z jednej strony nieszczęśliwie utrwalająca antagonistyczne relacje prezydenta z premierem, z drugiej potwierdzająca liberalny charakter państwa, gwarantująca podstawowe wolności.

Rozdrobniona prawica sama wykluczyła się z konstytucyjnego kompromisu. Tyle że konstytucja z 1997 r. nie była w stanie zintegrować wokół siebie sporej grupy obywateli, którzy później stali się zapleczem dla projektu IV RP. Lecz gdyby ówczesne elity nie wykorzystały sposobności, pewnie do dziś mielibyśmy konstytucyjną prowizorkę. Szansa na szeroki kompromis ustrojowy nigdy już się nie pojawiła. Przeciwnie, z upływem lat koncepcje ustrojowe coraz bardziej się rozjeżdżały.

Prawo do łamania

Jeszcze w latach 90. w intelektualnych niszach prawicy pojawiły się zwiastuny nowego myślenia. Młodzi konserwatyści – szukając przeciwwagi dla liberalnych aksjomatów – przywoływali tradycje republikańskie I Rzeczpospolitej, definiowali kategorie dobra wspólnego, rozwijali pojęcie wspólnoty.

Bohaterem kolejnej intelektualnej mody okazał się Carl Schmitt – niemiecki filozof, który tak dalece znienawidził liberalne fundamenty Republiki Weimarskiej, że zaprowadziło go to do poparcia nazizmu. Szczerze gardził pojęciem normy prawnej, przeciwstawiając jej polityczną decyzję „suwerena”.

Kimże był ów suweren? Pisał Schmitt: „Jest nim ten, kto decyduje zarówno o tym, czy wystąpiła sytuacja wyjątkowa, jak i o metodach jej przezwyciężenia. Stoi ponad normalnie obowiązującym porządkiem prawnym, a jednocześnie jest z nim związany, ponieważ od niego zależy decyzja, czy konstytucja może zostać in toto zawieszona”. Zdaniem Schmitta decyzja suwerena sama w sobie staje się nadrzędnym prawem – „absolutnie niezależnie od tego, czy w swej treści jest ona słuszna czy nie”.

Gdyby niemieckiemu filozofowi dane było dożyć naszych czasów, z pewnością znalazłby wiele ciepłych słów dla polityki Kaczyńskiego. Prezes PiS po 2005 r. wykonał ciężką pracę w niszczeniu liberalnego ładu III RP, co doprowadziło do wykopania rowów uniemożliwiających jakikolwiek polityczny kompromis.

Rzecz jasna Kaczyński nie był jedynym winowajcą. Wcześniej szlaki przecierał Leszek Miller, który pod koniec lat 90. stworzył szablon opozycji totalnej. Bez ideologicznego zacietrzewienia, ale z pełnym wyrachowaniem konsekwentnie topił gabinet Jerzego Buzka. Gdy sam stanął na czele rządu, na niespotykaną dotąd skalę scentralizował władzę w państwie, poddając ją swej woli. Z parlamentem mimo wszystko jednak się liczył. W krytycznym momencie zgodził się na sejmową komisję śledczą do wyjaśnienia afery Rywina – czego zresztą srogo później żałował.

Prawdziwe plagi spadły jednak w 2005 r. wraz z pierwszym dojściem do władzy PiS. Polityczna drapieżność Kaczyńskiego szła w parze z jego antyliberalnymi diagnozami. W tle oczywiście majaczył kontur „sytuacji wyjątkowej” Schmitta jako argument uzasadniający podjęcie nadzwyczajnych działań służących „oczyszczeniu” państwa. Na początek prezes Kaczyński wskazał wroga: chroniące przestępców „łże-elity” oraz „lumpenliberalizm” (w domyśle – PO). Potem należało go wytropić i zniszczyć przy pomocy prokuratury i specsłużb. W kadencji 2005–07 brakowało jeszcze wprawy i śmiałości. Polska polityka na dobre już jednak weszła w epokę darwinizmu.

Ucierpiały także standardy parlamentarne. Marek Jurek okazał się pierwszym marszałkiem, który nawet nie udawał, że jego powołaniem jest coś więcej niż wykonywanie poleceń partyjnego szefa. Kompromitująca go manipulacja konstytucyjnymi terminami przyjęcia budżetu, mająca umożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu rozwiązanie Sejmu (na co ostatecznie się nie zdecydował), była jedną z pierwszych ilustracji pisowskiej pogardy dla normy prawnej.

Co dalej, opozycjo?

Spór o legalność głosowania nad budżetem jest odsłoną tej samej konfrontacji. Po jednej stronie liberalni legaliści gotowi bronić procedury (choć nie ma wątpliwości, że w razie ponownego głosowania budżet zostanie przyjęty). Po drugiej – samozwańczy suweren łamiący normę. Tego nie da się pogodzić bez kapitulacji jednej ze stron.

Jaka jest więc rola opozycji w rozszczepionej demokracji? Rządząca większość ustawiła ją w roli wroga. W propagandzie PiS pełni podobną rolę jak „reakcja” we wczesnym PRL: jest sprawcą wielkich nieszczęść uzasadniających podjęcie rewolucyjnych środków naprawczych. Jej postulaty i argumenty – choćby najbardziej rozsądne – świadczą więc przeciwko niej. Natychmiast po wygłoszeniu same się unieważniają, skoro padają z nieprawych ust.

Zepchnięcie do narożnika prowokuje do radykalnego protestu. Lecz i tu czyha pułapka, która ujawniła się przy okazji ostatniego konfliktu. Blokada sali sejmowej miała swoją wagę, gdy wzmacniał ją uliczny protest. Pozbawiona takiego wsparcia stawała się mało zrozumiałym gestem. Izolowanym w przestrzeni parlamentu, ekstrawaganckim czy wręcz awanturniczym.

Mimo wszystko od legalizmu odwrotu być nie może. To główne pole konfliktu. Nie można więc sobie pozwolić na autoryzację jakichkolwiek prawnych dróg na skróty. Nie wikłać się w zgniłe kompromisy. Nie ulegać tabloidowej presji na porozumienie („niech się wreszcie dogadają”).

Ale i bojkot też nie jest dobrym wyjściem. Głównym atutem opozycji stała się zdolność do blokowania zmian w konstytucji. Już dwie konstytucje w polskich dziejach (majowa i kwietniowa) zostały przyjęte podstępem, pod nieobecność opozycji. Trzeba więc pilnować, aby rzecz nie powtórzyła się po raz trzeci.

Warto jednak mieć świadomość, że od opozycji nie zależy aż tak wiele. To solidarnościowa wojna na górze w 1993 r. wyniosła SLD do władzy. Gdyby nie chaotyczne reformy i kłótnie w AWS, również Millerowi nie byłoby tak łatwo wygrać wybory w 2001 r. On sam potknął się potem o aferę Rywina i „szorstką przyjaźń” z Kwaśniewskim, co pomogło PO i PiS zdobyć inicjatywę. IV RP (2005–07) też sama sobie wbiła nóż, gdy nasłała na koalicjanta agentów CBA. A jaka była opozycja pisowska za rządów PO? Słynne słowa Tuska, że nie ma z kim przegrać, długo były prawdziwe. Wielka zmiana nastrojów ujawniona w roku wyborczym wcale nie została sprowokowana przez PiS. Partia Kaczyńskiego jedynie nastawiła żagle.

Powszechne narzekanie na obecną opozycję jest więc pochopne. Każda opozycja po 1989 r. w pierwszym roku była bowiem niemrawa. Wszystkie budziły się dopiero wtedy, gdy rządzący sami wpadali w tarapaty. Nie inaczej będzie tym razem. PiS namnożył tyle obietnic, że wypełnić ich nie będzie w stanie. A skłonność Kaczyńskiego do mnożenia konfliktów jest nieuleczalna. Nagromadzone napięcia nieuchronnie wywrócą więc obecny układ sił i opozycja zdobędzie narzędzia do poprowadzenia nowej gry. Chyba że pogoda dla demokratów, liberałów i innych legalistów ostatecznie się kończy i świat wkracza w nową epokę?

Polityka 2.2017 (3093) z dnia 10.01.2017; Polityka; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "O pozycji opozycji"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną