Rzadko wypowiadam się w zawodowej roli etyka (ściślej, teoretyka moralności) zwłaszcza w związku z konkretnym wydarzeniem. Sprawa Lecha Wałęsy znalazła się jednak w momencie przełomowym. Grafolodzy orzekli, że przekazane im do zbadania donosy z początku lat 70. są prawdziwe. To ostatnia dobra chwila, aby zabrać głos i powiedzieć coś, co w takich przypadkach powiedzieć należy i co zawsze pomaga uratować własną cześć – przyznać się do winy i przeprosić. Lecz Wałęsa nie skorzystał z tej możliwości, konsekwentnie utrzymując, że dokumenty zostały podrobione.
Komu mamy wierzyć? Niestety, musimy wierzyć ustaleniom fachowców. W przeciwnym razie musielibyśmy uznać grafologów za oszczerców lub ignorantów, a nie mamy po temu żadnych podstaw. Wypada przeto uznać, że Lech Wałęsa przez kilkanaście miesięcy (w latach 1971–72) donosił na kolegów, czyniąc kilku z nich krzywdę. Zachowując dobrą wiarę, wypada nam uznać, że Lech Wałęsa zaprzecza tym faktom nie dlatego, że gotów jest kłamać w swej obronie, lecz dlatego, że głęboko uwierzył w swoją niewinność, a wcześniej wyparł z pamięci owe nieszczęsne donosy „Bolka”.
Jeśli chodzi o intencje, jakimi kierował się Lech Wałęsa w roli „Bolka”, to w grę wchodzić może lęk o siebie i rodzinę, chciwość, satysfakcja z udziału w rozgrywce politycznej, a nawet złudzenie kontrolowania sytuacji. Być może młody Wałęsa miał poczucie, że mówiąc o jednych rzeczach, odwracał uwagę milicji od innych, poważniejszych? Wiedzieć na pewno nie możemy – mógłby nam to objaśnić sam zainteresowany, lecz wpierw musiałby się przyznać do winy. Jeśli tego nie czyni, nie pozostaje nam nic innego, niż uznać, że pobudki jego działania były nieczyste.