Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Niezłomny żołnierz prezesa

Kieszonkowa prezydentura Andrzeja Dudy

Tylko 22 proc. respondentów sondażu „Super Expressu uznało Dudę za prezydenta samodzielnego. Zdaniem 73 proc. decyzje podejmuje za niego Jarosław Kaczyński. Tylko 22 proc. respondentów sondażu „Super Expressu uznało Dudę za prezydenta samodzielnego. Zdaniem 73 proc. decyzje podejmuje za niego Jarosław Kaczyński. Kacper Pempel/Reuters / Forum
Prezydent Andrzej Duda mógłby być ostatnią linią oporu, a przynajmniej ujawnianej refleksji wobec ekscesów PiS w kwestiach polityki zagranicznej, sądownictwa, edukacji, wojska, samorządów. Ale woli być wiernym wykonawcą poleceń swojej dawnej partii.
W lutowym sondażu CBOS prezydenturę Andrzeja Dudy dobrze oceniło 54 proc. badanych. 37 proc. uważa ją zaś za nieudaną.Maciej Kulczyński/PAP W lutowym sondażu CBOS prezydenturę Andrzeja Dudy dobrze oceniło 54 proc. badanych. 37 proc. uważa ją zaś za nieudaną.
Polacy wyraźnie nie oczekują od prezydenta, że zaoferuje im przywództwo. Bo przywództwu można się oddać tylko aktywnie i dobrowolnie.Wojciech Stróżyk/Reporter Polacy wyraźnie nie oczekują od prezydenta, że zaoferuje im przywództwo. Bo przywództwu można się oddać tylko aktywnie i dobrowolnie.

Artykuł w wersji audio

Polacy częściej ufają Andrzejowi Dudzie i nie ufają Jarosławowi Kaczyńskiemu. A zarazem nie mają złudzeń co do prezydenckiej samodzielności. Jak to możliwe? W „Polskim zoo” Marcina Wolskiego, najsłynniejszej politycznej satyrze początków III RP, prezydent był wielkim władcą. Dostojny król lew pobłażliwie przyglądał się z wysokości tronu głupawym zwierzakom, oddającym się przeważnie jałowym intrygom albo kabotyńskiej gadaninie. Lecz gdy miarka się przebierała, jednym gestem potrafił przywołać swą trzódkę do porządku. Nie do końca odzwierciedlało to co prawda rzeczywistość prezydentury Lecha Wałęsy, ale trafiało w wyobrażenia Polaków o politycznych hierarchiach i nadrzędnej roli głowy państwa.

W „Uchu prezesa” Roberta Górskiego, obecnym satyrycznym przeboju, prezydent jest figurą najżałośniejszą z żałosnych. Wysiaduje w prezesowskim przedpokoju, beznadziejnie próbując dobić się do gabinetu faktycznego władcy. Sekretarka przekręca jego imię, a prezesowskie żachnięcie się, czy prezydent „to jest ktoś?”, weszło już do obiegowego języka jako skrót prezydentury Andrzeja Dudy.

Serialowe przejaskrawienie nie odbiega zresztą nazbyt daleko od rzeczywistości, z czego Polacy doskonale zresztą zdają sobie sprawę. Dlaczego więc jest on najpopularniejszym z polskich polityków?

Zero oczekiwań

Polacy nie oczekiwali od prezydenta Dudy niczego nadzwyczajnego. To nieprawda, że dali się nabrać na hojne socjalne obietnice z kampanii prezydenckiej. Podchwycili melodię, lecz nadmiernie nie przywiązywali się do słów. Sondaże na inaugurację prezydentury pokazywały czarno na białym, że spośród wielu flagowych zapowiedzi Dudy tylko podwyższenie kwoty wolnej od podatku potraktowano w miarę poważnie i częściej spodziewano się realizacji tej obietnicy (choć akurat ona nie została zrealizowana). Jeśli chodzi o obiecywane w kampanii 500 zł na dziecko i obniżenie wieku emerytalnego, to dominował już sceptycyzm (oba akurat zostały zrealizowane). Natomiast w przewalutowanie frankowych kredytów uwierzyli naprawdę nieliczni i jak się okazało – słusznie.

Rzekome wielkie nadzieje towarzyszące „zmianie” były propagandowym chciejstwem prawicowych mediów. Ot, mamy nowego prezydenta i należy mu się szacunek dla jego wynikającej z urzędu godności. Tylko tyle i aż tyle.

Trudno dziś doszukać się w aktywności prezydenta choćby zarysu planu. Dawno chyba zapomniał, jak w debacie wyborczej stawiał obok Bronisława Komorowskiego chorągiewkę z logo Platformy. Teraz podpisuje jak leci wszystkie ustawy wychodzące z Sejmu. Łącznie z tymi, które uznanych konstytucjonalistów doprowadzały do płaczu. Wyjątkiem było niedawne skierowanie ustawy o zgromadzeniach do Trybunału Konstytucyjnego. Tyle że już odzyskanego przez PiS.

Zresztą gdy prezydent stara się stworzyć choćby pozory niezależności, wychodzi jeszcze gorzej. Tak było przy okazji podpisu pod reformą edukacyjną. Najpierw wyraził przekonanie, że przed ostatecznym głosowaniem PiS uwzględni w swych planach krytyczne uwagi samorządów i nauczycieli. Oczywiście nic takiego się nie stało, z czego prezydent poważnie traktujący swoje słowa powinien był wyciągnąć daleko idące konsekwencje. Duda nie okazał się przesadnie pryncypialny i ustawę bez gadania podpisał.

Nie widać też specjalnej aktywności nawet na obszarach, które konstytucja bezpośrednio oddaje wpływom głowy państwa. Pierwszymi wizytami zagranicznymi jeszcze sugerował autorską dyplomację, później jednak zarysowane wstępnie priorytety roztopiły się w rutynie kolejnych wizyt i spotkań. Ostatnio prezydent wchodzi w rolę adwokata Donalda Trumpa, który stara się neutralizować europejskie lęki wywołane zmianami w polityce amerykańskiej. Czy przełoży się to na uprzywilejowanie pozycji Polski w relacjach transatlantyckich, jeszcze nie wiadomo.

Brak też wyraźnego prezydenckiego stempla na polityce bezpieczeństwa. Z kuluarowych doniesień wynika, że Duda podejrzliwie spogląda na szalone eksperymenty meblującego armię Macierewicza. Ale publicznie zabierając głos, gryzie się w język. Bo gdy jesienią zdystansował się od ogłoszonej przez Macierewicza bzdury o mistralach za dolara, nikt z PiS nie przyszedł mu w sukurs. Według przekazów dnia z Nowogrodzkiej głowa państwa po prostu nie była tak dobrze poinformowana jak minister obrony.

Niedawno „Gazeta Wyborcza” pisała, że Macierewicz zabronił najważniejszym generałom bezpośrednich kontaktów z prezydentem. Wszystkie zainteresowane strony zgodnie zaprzeczyły, choć o napięciach na tym tle mówi się od dawna. Prezydent nie komentuje wielkiej czystki na stanowiskach dowódczych, stara się jednak poprzez podległe mu BBN kontrolować, kto przychodzi na miejsce generałów, których odwołano bądź sami odeszli. Kierunki zmian w polityce bezpieczeństwa wytycza jednak Macierewicz, a Duda co najwyżej zabiega o to, aby nie dać się całkiem wypchnąć z tego rewiru (a niedawne przepychanki między MON i BBN w sprawie dymisji gen. Różańskiego pokazały, że Macierewicz pozwala sobie nawet na omijanie formalnych kompetencji głowy państwa). W poprzedniej kadencji prezydent Komorowski był faktycznym zwierzchnikiem sił zbrojnych, skutecznym w wywieraniu presji na ministra obrony. Teraz jest dokładnie na odwrót.

Oczywiście prezydent konsekwentnie podkreśla, że jest tylko jednym z filarów „dobrej zmiany” i nie należy od niego oczekiwać kontestacji rządów PiS. Zresztą, gdyby znienacka obudził się w nim nagle strażnik konstytucji, musiałby iść na wyniszczającą wojnę z własnym obozem. Ale mimo wszystko tak skrajna podległość stawia pod znakiem zapytania prezydencki honor i ambicje.

Dominuje więc rutyna wyjazdów, rocznic, uścisków dłoni, okolicznościowych wystąpień. Przeważnie z dala od głównego nurtu życia politycznego. Z wypielęgnowanym wizerunkiem człowieka uśmiechniętego i zadowolonego z życia. Specjaliści z Pałacu starają się, aby wizerunek pozbawiony był kantów. Ostatnia groteskowa interwencja szefa biura prasowego Kancelarii w redakcji „Tygodnika Podhalańskiego” w sprawie „kiełbasy” lub „pomidora” ponoć konsumowanych przez głowę państwa na stoku narciarskim odzwierciedla banał i trywializm tej prezydentury.

Zapowiadane niegdyś „wielkie projekty” w polityce historycznej jakoś nie nadchodzą, choć tu akurat nie grożą żadne bolesne kolizje. Oczekiwania wobec prezydenta z zewnątrz zgłaszane są coraz rzadziej. Ostatnio prawnicy poprosili go o mediację w sprawie forsowanej przez rząd reformy sądownictwa. Przyszedł, wysłuchał, sam żadnych deklaracji nie złożył. Może nie chciał powtarzać błędu z reformą edukacji?

Polacy swoje widzą. Z niedawnego sondażu „Super Expressu” wynika, że tylko 22 proc. uznało Dudę za prezydenta samodzielnego. Zdaniem 73 proc. decyzje podejmuje za niego Jarosław Kaczyński. Co jednak paradoksalnie wcale nie kłóci się z pozytywną oceną tej prezydentury.

Urzędowy szacunek

W lutowym sondażu CBOS dobrze oceniło tę prezydenturę 54 proc. badanych. 37 proc. uważa ją zaś za nieudaną. Jak w badaniach tego samego ośrodka w analogicznym okresie (czyli w 20. miesiącu kadencji) oceniano poprzedników?

Bronisław Komorowski miał wiosną 2012 r. 63 proc. zwolenników i 24 proc. przeciwników. Niemal identycznie oceniano latem 1997 r. Aleksandra Kwaśniewskiego: 64 proc. dobrze, a 25 proc. źle. Obaj dopiero się jednak rozkręcali. Komorowski w czwartym roku kadencji osiągnął szczyt poparcia (76 proc. pozytywnych ocen, 14 proc. negatywnych); dramatyczny zjazd w dół zaliczając dopiero na finiszu, już w ogniu kampanii wyborczej. Z kolei Kwaśniewski na starcie swej drugiej kadencji (czyli na początku 2001 r.) pobił absolutny rekord poparcia: 81 proc. dobrych ocen i 12 proc. złych. Jednak po aferze Rywina i katastrofie rządów SLD także jego popularność spadła. Kiedy opuszczał Pałac, oceniano jego prezydenturę niemal identycznie jak dziś Dudy.

Nie zawsze jednak prezydenci zdawali test 20 miesięcy. Lech Wałęsa miał na tym etapie (latem 1992 r., a więc niedługo po pierwszym nagłośnieniu sprawy „Bolka” i upadku rządu Olszewskiego) 41 proc. zwolenników i 49 proc. przeciwników. Potem przeważnie bywało już tylko gorzej. A Lech Kaczyński w lipcu 2007 r. (akurat rozwijała się afera gruntowa, która była początkiem upadku rządu jego brata) zaczynał już szorować po dnie: miał ledwie 29 proc. dobrych ocen i aż 58 proc. złych. Później one jeszcze głębiej nurkowały i dopiero tuż przed Smoleńskiem zaczynały się nieśmiało poprawiać.

Okazją do porównania prezydenta z innymi politykami są rankingi zaufania. Prezydenci na ogół w nich dominowali. Duda, z zaufaniem 60-proc., również zajmuje miejsce na szczycie. W analogicznym okresie Komorowskiemu ufało 68 proc. (potem doszedł do poziomu 80 proc.). Kwaśniewskiemu zaś – 69 proc. (i też przekroczył wkrótce 80 proc.). Zaufanie do Lecha Kaczyńskiego zatrzymało się zaś na poziomie 35 proc. Nieco lepiej było z Wałęsą, choć precyzyjnych danych brak (w tamtych czasach nie badano tego wskaźnika tak regularnie).

Andrzej Duda należy więc do grona prezydentów popularnych – obok Kwaśniewskiego i Komorowskiego. O ile jednak tamci w drugim roku kadencji dopiero brali rozbieg, to obecny prezydent od roku stoi w miejscu. Zwolennicy PiS go popierają, wśród sympatyków opozycji nie ma czego szukać, a wyborcy niezaangażowani po prostu obdarzają rutynowym szacunkiem wynikającym z urzędu. To wystarczy, aby wobec miernej konkurencji zostać najlepiej ocenianym politykiem w Polsce.

I jeśli wierzyć sondażom, gdyby teraz odbyły się wybory prezydenckie, Andrzej Duda łatwo wygrałby ze wszystkimi potencjalnymi rywalami. Co oczywiście niczego nie przesądza, bo dwa lata temu kończący swoją kadencję Komorowski wszystkich konkurentów, łącznie z Dudą, wręcz miażdżył w sondażach.

Po co nam prezydent?

Nie od dziś wiadomo, że Polacy darzą swych prezydentów szczególną estymą. Stawiając im wszakże jeden podstawowy warunek – poza kampaniami mają się trzymać jak najdalej od brudnej polityki. Zamiast rządzić, powinni panować. Nadzorować rząd, a nie wtrącać się w robotę premierom. I broń Boże nie otwierać z nimi konfliktów!

Tak było od samego początku III RP. Choć Wałęsa, pozując na twardziela z siekierką, zdobył w 1990 r. prezydenturę, to Polacy – co zresztą pokazywały nielicznie wtedy sondaże – również jego widzieli w roli statecznego władcy. Dworski satyryk Wolski aranżujący „Polskie zoo” dobrze wyczuł te nastroje. Sam Wałęsa już niekoniecznie, bo w hałaśliwych wojnach z kolejnymi premierami zgrywał cały swój polityczny kapitał.

Ale już Kwaśniewski do mistrzostwa opanował sztukę godzenia sprzeczności wpisanych w polski ustrój. Tam gdzie sięgał wzrok opinii publicznej, wzorcowo panował. Nawet z ideologicznie mu wrogim rządem Buzka potrafił ułożyć poprawne relacje, choć to i owo bezpardonowo mu zawetował. Ale już w zacienionych kuluarach starał się ostro wymuszać swe władztwo, co przeszło do historii jako „szorstka przyjaźń” z premierem Millerem.

Inna była metoda Komorowskiego. Trzymając się typowo prezydenckich rewirów (dyplomacja, wojsko, polityka historyczna), wynajdował fragmenty traktowane przez rząd po macoszemu i wypełniał własnymi inicjatywami. Może skromnie, lecz zaznaczał swą aktywność. Niezależność zaś demonstrował, ogólnie krytykując niedostatek reformatorskich ambicji rządu. Lech Kaczyński był aktywny na Wschodzie, ale w polityce krajowej został sprowadzony do roli bezwolnego narzędzia w rękach brata bądź fatalnie obsadzonego frontmana w wyniszczającej wojnie z Tuskiem.

Polacy wyraźnie nie oczekują od prezydenta, że zaoferuje im przywództwo. Bo przywództwu można się oddać tylko aktywnie i dobrowolnie. Trzeba uświadamiać sobie wspólne cele i przekładać je na własne życie. A co gorsza przywódca może jeszcze stawiać wymagania. Bywa i tak, że oferuje tylko przysłowiowe pot, krew i łzy. Zbudowanie relacji z przywódcą wymaga więc sporego wysiłku. A jego relacja z poddanymi jest złożona i zróżnicowana.

A my tak przecież nie chcemy. Raz na pięć lat mobilizujemy się, żeby wybrać głowę państwa, i następnie spokojnie oddalamy się do własnych spraw. Wcale nie oczekujemy, że nasz prezydent będzie przewodził. Wystarczy, że będziemy mogli biernie podporządkować się jego autorytetowi. Bo prezydent ma być właśnie autorytetem, a nie przywódcą. Dosyć specyficznym zresztą, gdyż ów autorytet spływa na niego dopiero wraz z urzędem.

Nie o władzę autorytetu tu zatem chodzi, lecz o autorytet władzy – ktokolwiek ją aktualnie sprawuje. W oczach Polaków prezydent jest równiejszy pośród równych tylko z tego powodu, że jest prezydentem. Nawet jeśli – jak w przypadku Andrzeja Dudy – brakuje mu elementarnych cech autorytetu. Deficyt osobistych cnót rekompensuje powaga jego urzędu.

W nowoczesnych społeczeństwach niestety nie ma tak lekko. Autorytety władzy funkcjonują w konkurencyjnej, demokratycznej przestrzeni. Stale, a nie tylko przy okazji wyborów, muszą potwierdzać swoją legitymację przed opinią publiczną. Dowodzić swych kompetencji, moralności, przydatności. Nie ma zastanych hierarchii, podlegają one ciągłej weryfikacji i wymianie. Ostatnio wręcz stają na głowie.

Pałac dekoracyjny

Po 1989 r. płynność medialnej demokracji zagościła również w Polsce. Zderzając się ze wspólnotą, która nie była gotowa do przyjęcia jej reguł. Zaakceptowaliśmy więc polityczne konflikty jako zło konieczne, cedując swe przednowoczesne tęsknoty na idealizowaną figurę prezydenta. Który stał się w naszych wyobrażeniach spadkobiercą dawnych monarchów. Uświęconym tradycją i obyczajem, obdarzonym szacunkiem poddanych z racji swego urzędu, symbolizującym ciągłość władzy. To jednak tęsknoty typowe dla wspólnot tradycyjnych, poszukujących zakorzenienia, dążących do niezmienności.

Blisko stąd do opisanego przez Maxa Webera modelu władzy tradycyjnej, sprawowanej przez patriarchę. Legitymizowanej obyczajem, szacunkiem, przyzwyczajeniem. Tworzącej wokół siebie świtę bądź dwór. Charakterystycznej dla archaicznych wspólnot. Ale przywołując również pozostałe modele ze słynnej weberowskiej klasyfikacji, jakimś cudem utworzy nam się opis całej elity pisowskiej władzy. Jarosław Kaczyński będzie tu władcą charyzmatycznym, wymagającym od poddanych „całkowitego osobistego oddania oraz zaufania do objawień, bohaterstwa lub innych właściwości przywódczych jednostki”. Otacza charyzmatycznego wodza kasta ludzi, których Weber określał jako „uczniów-urzędników”, co całkiem nieźle pasowałoby do opisu powtarzających bez polotu prezesowskie formułki polityków w typie Błaszczaka.

Lecz charyzmatyk Kaczyński jest w stanie mobilizować wyłącznie najwierniejszych wyznawców, gotowych przyjąć idącą z góry dowolną tezę. W demokratycznym społeczeństwie tacy zawsze będą jednak mniejszością. Prezesowi nieodzowna jest więc premier Szydło w roli legalnej władzy sprawującej swe rządy poprzez administrację (to ostatni z modeli Webera) oraz symbolizujący władzę tradycyjną Andrzej Duda. Nawet jeśli upodabniający się do awatara, ciągle jeszcze świecący światłem swego dostojnego urzędu.

Owa cudowna poświata z kadencji na kadencję coraz bardziej jednak słabnie. W latach 90. wybory prezydenckie mobilizowały nawet o 15 proc. wyborców więcej niż parlamentarne. W ubiegłej dekadzie już tylko o 5–10 proc. Zaś obie elekcje z 2015 r. pod względem frekwencji niemal się już od siebie nie różniły. A do Pałacu Prezydenckiego wprowadził się polityk drugoligowy, pozbawiony autorytetu wynikającego z wiedzy, moralności, inteligencji bądź wieku. Skrajnie dekoracyjny model prezydentury Dudy jest tego logicznym następstwem.

Ewolucja ustroju być może zaszła więc zbyt daleko. Każdy z kolejnych prezydentów wybranych w powszechnych wyborach ustępował poprzednikowi pod względem ambicji, roszcząc sobie prawo do coraz mniejszych cząstek realnej władzy. Z początku ubiegali się o ten urząd główni liderzy, potem ich najbliżsi współpracownicy, ostatnio w stawce dominowały już marketingowe wydmuszki. A prezydentura uszyta pod kieszonkowy wymiar Andrzeja Dudy traci zarówno swój ustrojowy sens, jak i symboliczne zakorzenienie w tęsknotach Polaków. Czy da się ją jeszcze odbudować, czy też jako instytucja ustrojowa trwale jest już skazana na nieistotność? Problem w tym, że w epoce charyzmatycznych rządów Kaczyńskiego raczej trudno będzie o dojrzałą refleksję.

Polityka 10.2017 (3101) z dnia 07.03.2017; Temat tygodnia; s. 17
Oryginalny tytuł tekstu: "Niezłomny żołnierz prezesa"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną