Zgromadzeni w Brukseli dziennikarze z niepokojem pytali Tuska, co właściwie oznacza deklaracja premier Beaty Szydło, że „nie przyjmuje konkluzji szczytu”. „Jak będzie się pan porozumiewał z polskim rządem?” – zapytał mądrze wyglądający pan w okularach i z brodą. Z właściwym sobie wdziękiem Donald Tusk odparował: „Po polsku!”. I skwitował wszystko wybuchem śmiechu. Problem w tym, że pytanie jest poważne.
Dokładnie rok temu minął termin publikacji w Dzienniku Ustaw niewygodnego dla Prawa i Sprawiedliwości wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Tego dokumentu również pani premier „nie przyjęła” (nie mając takiego prawa). Pamiętamy, że nazwała wyrok podważający ustawę PiS o Trybunale „zwykłą opinią”. Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki wtórował, podkreślając, że opinią wydaną „na spotkaniu przy kawie i ciastkach”.
Kaczyński i Szydło wyraźnie niezadowoleni
Komentarze Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło po przedłużeniu kadencji Donalda Tuska jako Przewodniczącego Rady Europejskiej szybko zaczęły popadać w zbliżony ton. Unia Europejska okazała się „łamać zasady” (Szydło), a co więcej, działać, realizując interesy jednego, antypolskiego gracza, czyli Niemiec.
Jak pamiętamy, na podważeniu jednego niekorzystnego wyroku PiS się nie skończyło – długo niepublikowane były żadne wyroki wydawane przez Trybunał, co doprowadziło do dyskusji prawnych co do sposobu ich obowiązywania. Wyroki już wydane realizowane były wbrew duchowi i literze werdyktów, jak choćby sławetna nowelizacja Ustawy o policji, zwana „ustawą inwigilacyjną”. Termin ustania rządów ustawy wymusił nowelizację, która nie tylko nie naprawiła wskazanych przez Trybunał naruszeń praw obywatelskich, ale je pogłębiła. Debata parlamentarna nad nowelizacją toczyła się w styczniu 2016 r. – równolegle do pierwszego aktu dramatu o Trybunale.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości nie zdoła wymienić Rady Europejskiej – choć wyraził głębokie rozczarowanie postawą niektórych jej członków, takich jak premier Węgier Viktor Orbán. Ale przez konsekwentne ignorowanie płynącej z Brukseli komunikacji może znacząco ograniczyć pozycję Polski w Europie. Najgorsze jest to, że przedstawianie decyzji podejmowanych przez Wspólnotę jako nieuprawnionych, wypaczonych przez wpływ Niemiec i w sumie nieprawomocnych, przygotowuje grunt pod podsycanie nastrojów antyunijnych.
Poświęcenie Jacka Saryusza-Wolskiego, europosła wrogiej PiS formacji, to jak poświęcenie niezbyt ważnego pionka w figurze szachowej zwanej gambitem – robi się to po to, by otworzyć sobie np. możliwość swobodnego poruszania mającym większe możliwości gońcem. Po prostu na tej szachownicy jedna i druga strona grają o coś innego – o ile „białym” zależy na współpracy, braku zamieszania, ale i przypomnieniu, że łamanie zasad ma swoje konsekwencje (głos Polski zapewne byłby wyraźniej usłyszany, gdybyśmy nie byli właśnie w procedurze praworządności), to „czarnym” zależy, by Europę (czyli kondominium niemieckich interesów) od Polski odłączyć. W imię mitycznych „zasad”, na które powoływała się pani premier.
Panika w szeregach PiS
Tak, wyraz paniki i zawodu na twarzach pisowskich władz był absolutnie szczery. Szczerym pokazem najgłębszego rozczarowania było też odtrącenie Jacka Saryusza-Wolskiego przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Ale wynikały one nie tyle z faktu, że Saryusz przegrał, ile z faktu, że Donald Tusk wygrał.
Zapewne „niespełnione obietnice”, o których mówił prezes, wiązały się z tym, że wycofanie poparcia i przedstawienie kontrkandydata miało otworzyć wyścig dla mocniejszej konkurencji – stąd krążące wyłącznie po Polsce plotki o kandydaturze ustępującego prezydenta Francji François Hollande’a. Ale to również skończyłoby się alienacją Polski w Unii Europejskiej. I również dałoby mocny pretekst, by kwestionować decyzje Rady, jak ta zbliżająca się – o sankcjach związanych z procedurą praworządności.
Może tylko nie byłoby aż tak dogodnego otwarcia do tego, by decyzje Europarlamentu i Rady nazywać „opiniami przy kawie i ciastkach”. Choć kto wie?