Auto, którym podróżował wiceminister obrony narodowej Bartosz Kownacki, miało kolizję na jednym ze skrzyżowań w Warszawie. Nikomu nic się nie stało, samochody nie są nawet zbyt mocno uszkodzone. Normalnie nikt pewnie specjalnie nie zwróciłby uwagi na takie zdarzenie, w końcu kolizji u nas dostatek, gdyby nie to, że ich liczba z udziałem rządowych limuzyn zdaje się przekraczać jakąś zdroworozsądkową średnią. Bo prezydent, bo premier, bo szef MON – powoli zaczyna brakować urzędników w państwie, którzy nie zaliczyli jeszcze przygody na drodze.
Ale nawet jeśli dałoby się jakoś zamknąć te przypadki w średniej, to jest coś innego, co zastanawia i bulwersuje. Dlaczego zwykły wiceminister jeździ po mieście limuzyną należącą do Żandarmerii Wojskowej, ale kierowaną przez cywila i to na tzw. kogutach? Kto się na to zgodził? Dlaczego wiceminister łamał przepisy, które nie pozwalają mu korzystać z uprzywilejowania w ruchu drogowym? Kim był kierowca Kownackiego, który dostał mandat za to, że doprowadził do zderzenia? Pytań jest wiele. Przeprosiny Kownackiego, a tym bardziej jego apel, żeby sprawę zostawić, na pewno jej nie zamykają.
Jest jednak coś, co można byłoby nazwać korzyścią z tego, co się stało. Otóż dzięki kolejnym stłuczkom, kolizjom i wypadkom z udziałem ludzi władzy można się przekonać nie tylko, jak łamią przepisy, ale i czym Pomazańcy Suwerena jeżdżą. Te skromne bmw i audi z przyciemnianymi szybami i felgami wyjętymi z tuningowanych aut grubokarczystych mężczyzn bardzo pasują do tej władzy – wybranej podobno rękami tych, którzy dość mieli buty i arogancji pożeraczy ośmiorniczek.
Czy będą mieli dość także władzy tak chętnie odwiedzającej salony luksusowych marek samochodowych i równie drogie serwisy blacharskie?