Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Mali agenci

Jak ludzie Macierewicza rozbili polski kontrwywiad

Piotr Bączek (z lewej) i Mariusz Marasek (na fotomontażu jako bohaterowie filmu „Mali agenci”) - to oni na polecenie ministra Macierewicza przejmowali kontrolę nad SKW. Piotr Bączek (z lewej) i Mariusz Marasek (na fotomontażu jako bohaterowie filmu „Mali agenci”) - to oni na polecenie ministra Macierewicza przejmowali kontrolę nad SKW. EAST NEWS
Wyrzucanie oficerów, degradacje, mobbing i samobójstwo jednego z nich. Ludzie Macierewicza rozbili polski kontrwywiad i zamrozili jego najważniejszy projekt.
Stany Zjednoczone, najważniejszy członek NATO, jeszcze w ubiegłym roku zapowiedziały, że nie oddelegują do CEK nawet sprzątaczki. Inne kraje też wycofały swe zaangażowanie.Stanisław Kowalczuk/EAST NEWS Stany Zjednoczone, najważniejszy członek NATO, jeszcze w ubiegłym roku zapowiedziały, że nie oddelegują do CEK nawet sprzątaczki. Inne kraje też wycofały swe zaangażowanie.
Oficjalnie wszystko jest dziś w porządku. CEK działa, dostał nawet ostatnio – co prawda z ponadrocznym poślizgiem – akredytację NATO. Ale porządek jest jedynie na papierze.Stanisław Kowalczuk/Polityka Oficjalnie wszystko jest dziś w porządku. CEK działa, dostał nawet ostatnio – co prawda z ponadrocznym poślizgiem – akredytację NATO. Ale porządek jest jedynie na papierze.

Artykuł w wersji audio

Kiedy po raz pierwszy pojawiły się publiczne informacje o szykanach, rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz nazwał Waldemara K. „zwykłym, chorym, 60-letnim pracownikiem administracyjnym, który i tak już odszedł ze służby”. To zdanie, w którym nie ma ani jednego prawdziwego słowa, pokazuje, jak działa szef MON Antoni Macierewicz i jego ludzie, dla których insynuacja, manipulacja, wręcz jawne kłamstwa są ulubioną bronią stosowaną w niszczeniu każdego, kto stanie na drodze. Gdy Misiewicz wypowiadał te słowa, Waldemar K. miał 50 lat, nadal był w służbie i to nie jako pracownik administracyjny, ale pułkownik kontrwywiadu z 20-letnim stażem, ostatnio na stanowisku zastępcy naczelnika Zarządu Bezpieczeństwa Informacji SKW.

Zaszczuty

Waldemar K. zajmował się kontrolą przetargów i wydawaniem certyfikatów bezpieczeństwa dla firm współpracujących z polskimi służbami. Przez jego ręce przechodziły nie tylko przetargi na zamówienia dla tajnych służb, ale też najważniejsze zakupy dla polskiej armii – od śmigłowców bojowych po kluczowy dla ochrony polskiego nieba system antyrakietowy Wisła.

Kontrolował przetargi przeprowadzane na rzecz Centrum Europejskiego Kontrwywiadu NATO, jednostki założonej wspólnie przez polskie i słowackie służby wojskowe, której jednym z głównych zadań jest demaskowanie rosyjskiej dezinformacji, choć nie tylko. To właśnie zaangażowanie w budowę CEK sprowadziło na niego czarne chmury. Koledzy pułkownika pamiętają, że gdzieś w listopadzie 2015 r., czyli tuż po tym, gdy SKW zostało przejęte przez ludzi Macierewicza z Piotrem Bączkiem na czele, zaczął się skarżyć na atmosferę w pracy. – Opowiadał o naciskach, żeby donosił na ówczesnego szefa CEK i jego ludzi. Miał dostarczać informacji o rzekomo podejrzanych firmach zaopatrujących Centrum, choć do żadnej nie miał zastrzeżeń. Nie chciał dać się wciągnąć w polityczne gry nowej ekipy – mówi znajomy pułkownika z SKW.

W grudniu 2015 r. zorientował się, że z jego sejfu zniknęły tajne dokumenty, za które był odpowiedzialny. Zwierzał się bliskim, że w pracy straszą go prokuratorem i na dodatek grożą mu oskarżeniem o to, że rzekomo za łapówkę doprowadził do wydania certyfikatu bezpieczeństwa firmie, której nazwa nigdy nie padła. I tak dzień w dzień. W dodatku jego bezpośrednią przełożoną została… niedawna sekretarka – Beata Z. (wcześniej stanowisko to zajmowali oficerowie w stopniu pułkowników), która wcześniej nie mogła zostać funkcjonariuszem SKW, bo nie przeszła testów psychologicznych. Jak wynika z dokumentów ze śledztwa prokuratorskiego, SKW po przejęciu władzy przez PiS zajęła się głównie szukaniem dokumentów mających skompromitować poprzedników.

Pułkownik wpadł w ciężką depresję. Bał się, że wraz z oskarżeniem zostanie pozbawiony środków do życia. Jak mówią znajomi, był prawie przekonany, że jego bliscy zostaną bez pieniędzy i dachu nad głową – dom pod Warszawą zbudował za kredyt. Nie wytrzymał obciążenia. 25 maja 2016 r. około południa powiesił się we własnym garażu.

Sprawę śmierci pułkownika badała prokuratura. Początkowo, w złożonych w śledztwie zeznaniach padało nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika – Mariusza K. Waldemar K. miał wielokrotnie skarżyć się właśnie na niego. O jego zachowaniu jeden z jego współpracowników miał powiedzieć, że „nawet kapral wie, kiedy przestać”. W śledztwie padły też nazwiska innych członków kierownictwa SKW, którzy podobno wiedzieli o całej sprawie i nie reagowali. Ale w końcu nawet najbliżsi koledzy Waldemara K. z SKW, którzy pozostali w służbie, nagle stracili pamięć. W kręgu ludzi związanych z kontrwywiadem mówi się o naciskach i groźbach wobec każdego pracownika, który ośmieliłby się przełamać zmowę milczenia. Kontrola była bezpośrednia – oficerowie zeznający w śledztwie w pewnym momencie zaczęli chodzić do prokuratury w towarzystwie prawnika SKW.

– Zdobyty materiał dowodowy jest tak przekonujący, że osoby odpowiedzialne za przyczynienie się do śmierci Waldemara K. już dawno powinny zostać pociągnięte do odpowiedzialności za popełnienie tych czynów – uważa Antoni Kania-Sieniawski, adwokat, który reprezentuje ofiary szykan w SKW. Mimo to prokuratura pod koniec lutego 2017 r. śledztwo umorzyła. Prawnik zaskarżył umorzenie do sądu. Epilogiem tej historii jest pismo, które jeszcze w trakcie śledztwa SKW wysłała do prokuratury. Napisano w nim, że służba nie ma żadnych dowodów, jakoby Waldemar K. miał wziąć łapówkę.

Polska zagrożeniem?

Wróćmy do CEK. To utworzona po rosyjskiej aneksji Krymu, czyli pod koniec rządów PO, instytucja, która miała rozpoznawać nowe zagrożenia zza wschodniej granicy i przygotowywać specjalistów z NATO do ich neutralizowania. Chodziło m.in. o taktykę wojny hybrydowej – od dezinformacji, aż po zbrojne ataki – oraz techniki infiltracji krajów NATO przez rosyjskie służby. CEK miał pracować na rzecz wszystkich członków Sojuszu. Formalnie tworzone przez Polskę i Słowację, z siedzibą w Warszawie i zapleczem szkoleniowym na Słowacji, ale w krótkim czasie dołączyło do niego osiem krajów: Niemcy, Włochy, Chorwacja, Czechy, Rumunia, Litwa, Słowacja i Węgry, a USA miały dołączyć później. Szefem i współtwórcą CEK został płk Krzysztof Dusza, doświadczony oficer kontrwywiadu, w służbie od 1990 r., który przeszedł wszystkie szczeble kariery – od „liniowego” funkcjonariusza po wiceszefa SKW.

Cały projekt de facto legł w gruzach w grudniu 2015 r., kiedy do siedziby CEK pod osłoną nocy weszli uzbrojeni żandarmi pod wodzą Bartłomieja Misiewicza i pracowników MON oraz SKW. Ironią losu jest, że zgodnie z zawartą 12 listopada 2015 r. umową między CEK a Służbą Kontrwywiadu Wojskowego to SKW miała chronić CEK. Sąd, który badał sprawę siłowego zajęcia Centrum, pod koniec grudnia 2016 r. nakazał prokuraturze wszcząć śledztwo, kwestionując legalność i sens całej operacji. „Sekwencja zdarzeń prowadzi do wniosku, iż chodziło o przejęcie [majątku] przez nowe kierownictwo Centrum. (...) Nie zostało wyjaśnione, dlaczego w takim razie w czynności tej nie uczestniczył przedstawiciel dotychczasowego kierownictwa jako zdający sprzęt bądź inne osoby użytkujące te pomieszczenia przed 18.12.2015 r., kto podjął taką decyzję i na jakiej podstawie [sic!]. (...) Prokuratura nie wyjaśniła również, kto i kiedy zmienił porozumienie w zakresie ochrony CEK NATO zawarte między Centrum a SKW 12.11.2015 r., (...) nadto kto wydał polecenia usunięcia ścianki działowej pomiędzy pomieszczeniami SKW i CEK NATO”.

Sąd potwierdził też zasadność skargi poszkodowanych funkcjonariuszy SKW pracujących w Centrum na zatrzymanie ich prywatnych telefonów i tabletów oraz przejrzenie ich zawartości bez zgody sądu. „Wskazać należy, iż w żadnej decyzji (...) w przypadku stwierdzenia w Centrum rzeczy będących własnością dotychczasowego personelu, nie ma wskazanego uprawnienia do zatrzymania i analizy zawartości sprzętu w postaci prywatnych tabletów i telefonów komórkowych”.

Sędzia prowadząca sprawę stwierdziła również, że słowacki zastępca płk. Duszy nie został wcześniej uprzedzony o wejściu do pomieszczeń CEK i nie mógł asystować przy całej operacji. A powinien. Ponadto w czasie interwencji były obecne nieuprawnione osoby – m.in. jeden z adwokatów Macierewicza Maciej Lew-Mirski, który nie miał niezbędnego certyfikatu uprawniającego do wstępu do tego typu miejsc.

Międzynarodowi partnerzy Centrum byli incydentem zszokowani. Jak wynika z naszych informacji, w brytyjskim wywiadzie MI-6 powstała opinia, która głosi: „Efektem obecnych czystek, przeprowadzanych przez polskie władze, są masowe próby infiltracji ze strony rosyjskich służb, które chcą umieścić jak najwięcej swych ludzi w polskiej administracji. Polska przestaje być sojusznikiem w obliczu wyzwań ze strony Rosji i staje się zagrożeniem dla całej naszej wspólnoty”.

Polskie ministerstwo do tej pory bagatelizowało fatalne skutki włamania do Centrum. Bartłomiej Misiewicz i prorządowe media twierdzili z uporem, że Słowacy zaakceptowali zajęcie Centrum. W rzeczywistości Bratysława była tym zdarzeniem wstrząśnięta, o czym świadczy kilka ostrych listów, które przedstawiciele słowackiego rządu wysłali do Antoniego Macierewicz. Już 22 grudnia 2015 r. ówczesny minister obrony Słowacji Martin Glváč napisał do ministra Macierewicza: „Jesteśmy obecnie świadkami szeregu niestandardowych działań, których nie mogę zaakceptować (...). Zdecydowanie zaprzeczam jakimkolwiek stwierdzeniom, że nocne najście (...) było konsultowane ze stroną słowacką”.

Do tej pory nie jest jasne, co właściwie polska strona chciała osiągnąć, wchodząc przemocą do pomieszczeń CEK. Macierewicz mógł po cichu wymienić kierownictwo, a Słowacy by to przyjęli do wiadomości. Od osób po obu stronach granicy, które znają kulisy sprawy, można usłyszeć, że gwałtowność całej operacji napędzały obawy w kręgu szefa MON, że pracownicy CEK posiadają jakieś dyskredytujące go i jego ludzi materiały.

Oficjalnie wszystko jest dziś w porządku. CEK działa, dostał nawet ostatnio – co prawda z ponadrocznym poślizgiem – akredytację NATO. Ale porządek jest jedynie na papierze. Słowacki analityk bliski Ministerstwu Obrony całą sytuację skomentował: „Polskie władze robią z nas idiotów, a my dla dobra całego projektu to tolerujemy”. Dziś Słowacy są przekonani, że po pamiętnej akcji Misiewicza cały projekt, niegdyś bardzo obiecujący, jest już na zawsze „splamiony” i nigdy nie osiągnie założonego potencjału. Tym bardziej że podobne Centrum powstaje w Finlandii. Jesienią 2016 r. pracownik słowackiego resortu obrony z goryczą wyznał autorowi: „Mamy świadomość, że Polska dąży do zakończenia działalności Centrum pod jakimkolwiek pretekstem. Co więcej, bierzemy pod uwagę możliwość, że strona polska taki pretekst przyjmie z zadowoleniem albo wręcz pomoże go stworzyć”.

Trudno więc się dziwić, że Stany Zjednoczone, najważniejszy członek NATO, jeszcze w ubiegłym roku zapowiedziały, że nie oddelegują do CEK nawet sprzątaczki. Inne kraje też wycofały swe zaangażowanie.

Duży w tym udział ma Mariusz Marasek, bliski współpracownik, doradca i przyjaciel Antoniego Macierewicza jeszcze z czasów, gdy był on szefem MSW w rządzie Jana Olszewskiego. Marasek trwał przy Macierewiczu przez lata politycznej odstawki, za co w 2007 r. dostał posadę członka komisji weryfikacyjnej do spraw WSI. Teraz, choć miał zerowe doświadczenie w służbach, został najpierw szefem CEK, a następnie pełnomocnikiem MON do spraw CEK (nadal pełni tę funkcję). Partnerzy zagraniczni nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto właściwie codziennie powinien się z nimi kontaktować, nie zna ani słowa po angielsku i nawet podczas najbardziej poufnych spotkań musi korzystać z pomocy tłumacza.

Ale Maraskowi nie takie niedoskonałości nie wyrządzają szkody. Pod tym względem można go porównać jedynie z Misiewiczem. Wiosną 2016 r. spotkałem się z Maraskiem, który ujawnił się jako autor tekstów prawicowego blogera Aleksandra Ściosa. Ścios to tylko pseudonim – jego posiadacz od dawna publikował na swoim blogu teksty antyukraińskie, antyeuropejskie, a nawet antynatowskie. Słowację przedstawiał jako bliskiego współpracownika putinowskiej Rosji. Nie oszczędzał też prezesa PiS i prezydenta Andrzeja Dudy. Gdy ostatnio prezydent wysłał listy do szefa MON, m.in. w sprawie opieszałości resortu w obsadzaniu stanowisk wojskowych attaché, napisał: „List Andrzeja Dudy do szefa MON wpisuje się w cele kombinacji operacyjnej wymierzonej w Antoniego Macierewicza i może zapowiadać eskalację konfliktu na linii Belweder–MON. Nie wykluczam, że świadome uczestnictwo ośrodka prezydenckiego w »esbeckim gambicie« [czyli kombinacji mającej skompromitować kogoś, w tym przypadku szefa MON, ale nie bezpośrednio, lecz poprzez powiązane z nim osoby – red.] stanowi preludium przed próbą odwołania ministra obrony narodowej. Za taką interpretacją intencji prezydenta przemawia forma i treść listu oraz sposób i miejsce upublicznienia tej informacji”.

Degradacja idzie faksem

W efekcie czystek Macierewicza w służbach pracę straciły setki specjalistów. Na ich miejsce przyjmowane są osoby bez doświadczenia, w najlepszym przypadku wojskowi logistycy czy analitycy, którzy przechodzą przyspieszone szkolenia. Dawni oficerowie SKW nawet po zwolnieniu z pracy są poddawani szykanom i straszeni procesami sądowymi. Jak to ujął w rozmowie opublikowanej w serwisie Polityka.pl były szef SKW gen. Piotr Pytel, „jednym zastrzyk adrenaliny daje skok na spadochronie, Macierewiczowi satysfakcję daje niszczenie ludzi i obserwowanie ofiary”.

Głównym celem ataków nowego kierownictwa jest były szef CEK i jego pomysłodawca płk Krzysztof Dusza. Oficer ostro sprzeciwił się pacyfikacji Centrum i od samego początku rządów „dobrej zmiany” w SKW informował o wszystkich naruszeniach nie tylko swoich przełożonych w rządzie, ale również słowackich i natowskich dowódców.

Niektóre ciosy, które na niego spadły, były zadane dość amatorsko, ale – przyznać trzeba – boleśnie. Latem 2016 r. został zdegradowany do szeregowca. Tyle że całkowicie nielegalnie – Dusza był na urlopie, informację o degradacji nadano do jego adwokata. Ale ten też był na urlopie, więc wysłano ją faksem, który zaciął się w połowie przesyłania pisma. Ostatecznie więc nadano je w ten sam sposób do ojca adwokata.

Potem zaczęły się jawne szykany. Kierownictwo SKW wszczęło przeciwko Duszy postępowanie dyscyplinarne z powodu kontaktów z mediami, choć jako szef CEK był do tego upoważniony. Zarzucono mu również przetrzymywanie tajnych dokumentów bez uprawnień, choć brak na to wiarygodnych dowodów, bo podczas rewizji przeprowadzonej w jego biurze po wtargnięciu do siedziby CEK nie było ani prokuratora, ani żadnych bezstronnych świadków. Ludzie Misiewicza mogli więc robić, co chcieli. Ostatnim ciosem było oskarżenie o nielegalne kontakty z rosyjskimi tajnymi służbami. To ten sam proces, w którym zeznawać ma były premier Donald Tusk. I znów – żadnych dowodów szpiegostwa czy choćby przekroczenia uprawnień. Za to wiele insynuacji, jak ta powielana przez Bartłomieja Misiewicza, że u Duszy w gabinecie, na honorowym miejscu wisiała plakietka FSB. Misiewicz nie powiedział już jednak, że wisiała obok 20 innych pamiątkowych znaków agencji kontrwywiadowczych z całego świata. Misiewicz i prorządowe media posunęli się nawet do sugestii, że pułkownik szpiegował też w drugą stronę, czyli dla Amerykanów. Ci jednak zareagowali w swoim stylu – gdy amerykańska ambasada zagroziła oficjalną notą, co równałoby się dyplomatycznemu skandalowi, oskarżenia ucichły.

Pułkownik stale poddawany był naciskom psychologicznym. Wezwania na przesłuchania przychodziły najpierw pocztą, ale potem władze zmieniły taktykę i awizo przynoszą policjanci w mundurach. Dusza przyznaje, że jego rodzina coraz bardziej odczuwa ten cichy, lecz mocny nacisk ze strony władz – stał się jednym z ulubionych tematów sąsiedzkich plotek, jego córka usłyszała w szkole, że ma ojca zdrajcę.

Mściwa ręka ludzi Macierewicza nie ominęła nawet oficerów z niższych stanowisk. W tym major Magdaleny E., która była najlepszym oficerem SKW specjalizującym się w sprawach wschodnich. Jej problemy zaczęły się, kiedy stanęła w obronie płk. Duszy, mówiąc otwarcie przełożonym, że nie wierzy w kierowane przeciw niemu zarzuty. Zapłaciła za to degradacją do stopnia kapitana i szykanowaniem po odejściu ze służby (umowę o pracę rozwiązała 20 września 2016 r.), choć nawet rzeczniczka komisji dyscyplinarnej w SKW, uzasadniając nałożoną na nią karę, musiała przyznać, że obwiniona pracowała bardzo ofiarnie – w pracy zostawała nawet na noc i sypiała w biurze.

Major to bohaterka misji wojskowych w Afganistanie, wyróżniona polskimi i natowskimi odznaczeniami. Po powrocie z misji bojowych znów zaczęła pracować w kontrwywiadzie. Z sukcesami – jednym z nich było ujawnienie rosyjskiego szpiega w polskiej armii, doprowadziła również do wymiany polskiego oficera aresztowanego na Białorusi. Za tę drugą sprawę stanęła jednak przed komisją dyscyplinarną oskarżona o samowolne działanie: bez wiedzy przełożonych miała pomagać rodzinie więzionego oficera. – Zrobiła to, bo po zmianie władzy żona i dzieci oficera przestali dostawać o nim jakiekolwiek informacje i nawet nie wiedzieli, czy żyje. Wina major miała polegać na tym, że przekazała im informacje o jego stanie zdrowia i na własną rękę pracowała dalej nad jego zwolnieniem, zresztą z sukcesem – opowiada osoba znająca kulisy sprawy. Na szczęście cała operacja skończyła się wystarczająco wcześnie, bo rozpoczynając postępowanie dyscyplinarne, SKW ujawniły fakt istnienia negocjacji z Białorusinami, co oni – wściekli – uznali za zdradę i stwierdzili, że z Polakami już nigdy nie dokonają żadnej wymiany.

Służby „zajęły się” nią odpowiednio także po odejściu z wojska. Szukając pracy, głównie w firmach związanych z produkcją na rzecz obronności, odbywała zwykle dwie rozmowy: na pierwszej są zachwyty nad jej doświadczeniem, na drugiej słyszy już komunikat typu: „sama pani rozumie, że pani obecność w firmie będzie przez władze uważana za istotną przeszkodę w otrzymaniu przez nas dalszych zamówień rządowych”.

– Z takimi ludźmi jak ja nikt na świecie nie postępuje w ten sposób. Dziś chcą nas złamać nasze własne władze, a jutro spróbują zrobić to Rosjanie. Przecież oni dokładnie tak działają: czekają, aż ktoś znajdzie się na dnie, a potem podają mu pomocną dłoń – mówi POLITYCE. Bez prawa do emerytury, była major myśli teraz o pracy kelnerki lub taksówkarza. Tak Polska PiS podziękowała jej za służbę.

***

Autor jest słowackim dziennikarzem współpracującym m.in. z „Dennikiem N”, jedną z największych na Słowacji gazet codziennych. Publikował w niej teksty dotyczące Polski, w tym przejęcia Centrum Europejskiego Kontrwywiadu NATO przez Antoniego Macierewicza.

Współpraca: Grzegorz Rzeczkowski

Tłumaczenie z języka słowackiego: Andrzej Jagodziński

Polityka 14.2017 (3105) z dnia 04.04.2017; Polityka; s. 19
Oryginalny tytuł tekstu: "Mali agenci"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną