Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

NATO wjechało do Polski. Kiedy wyjedzie?

Najpoważniejszy konflikt wewnątrz NATO dotyczy wydatków obronnych. Najpoważniejszy konflikt wewnątrz NATO dotyczy wydatków obronnych. U.S. Army Europe / Flickr CC by 2.0
Kwiecień roku 2017 przejdzie do historii. 18 lat i dwa tygodnie od wejścia Polski do NATO wojska NATO rozpoczęły bojową misję w Polsce i krajach nadbałtyckich. Sojusz jest jednak w takim stanie, że trzeba zapytać: na jak długo?

Formalnie terminu zakończenia operacji eFP (enhanced Forward Presence, nieposiadającej na razie osobnego kryptonimu) nie ma. Jak wiele razy podkreślał sekretarz generalny Jens Stoltenberg, misja przygotowana w Walii i zatwierdzona w Warszawie jest „open ended” – nie ma zakreślonego dziś w kalendarzu końca. Co więcej, jej poszczególne elementy są nadal w budowie i już wiadomo, że nie skończy się ona w tym roku. Trzeba dokończyć wielonarodowe dowództwo szczebla dywizji w Elblągu, trzeba też uzupełnić wielonarodowe komponenty wojskowe; polska kompania czołgów z Braniewa nadal czeka na przerzut na Łotwę.

Wreszcie trzeba wpiąć wielonarodowe bataliony we współpracę z lokalnymi brygadami i przećwiczyć łańcuch dowodzenia – zarówno w czasie pokoju, jak i kryzysu i wojny. To wszystko zajmie około roku.

Jednocześnie jednak w NATO i relacjach bezpieczeństwa Europy z USA zachodzą procesy, które jeśli nawet nie cofną decyzji o wzmocnieniu wschodniej flanki w najbliższym czasie, to mogą podważyć wiarygodność tego ruchu. Brexit, amerykańsko-europejski spór o wydatki obronne, unijne inicjatywy pogłębionej współpracy militarnej, wreszcie wybory we Francji i Niemczech – na to wszystko powinniśmy patrzeć z obawą, witając żołnierzy NATO w Polsce, Estonii, na Litwie i Łotwie. Bo zobaczmy, jak skomplikowana to układanka.

Czy Brexit zaszkodzi NATO?

Wielka Brytania zapewnia trzon batalionu NATO w Estonii i wsparcie kontyngentu w Polsce. U nas pojawiły się lekkie pojazdy rozpoznawcze Jackal, w estońskiej bazie Tapa nawet czołgi Challenger 2. To brytyjski oficer płk Giles Harris dowodzi na północy wschodniej flanki. Londyn od czerwca zeszłego roku składał już multum deklaracji, że Brexit nie zaszkodzi NATO, ale co najmniej tyle samo było listów, wywiadów, artykułów, w których byli najwyżsi rangą dowódcy królewskich sił zbrojnych wyrażali zupełnie odmienne opinie.

Ostatnio brytyjski minister obrony po spotkaniu z amerykańskim sekretarzem obrony Jamesem Mattisem w zaskakująco ostry sposób wypowiedział się o krajach, które nie spełniają wymogu wydatków obronnych NATO na poziomie 2 proc. PKB. Michael Fallon przyłączył się do ultimatum szefa Pentagonu, żądającego planu zwiększenia nakładów obronnych do 25 maja – daty planowanego miniszczytu NATO. W gronie napiętnowanych są przede wszystkim Niemcy, które już zapowiedziały, że będą trzymać się ustaleń z Walii i nie przyspieszą wzrostu budżetu wojskowego z obecnych 1,2 proc. PKB, a także Francja – z odsetkiem niesięgającym 1,8 proc.

A Francja – mimo wielu obaw co do jej zaangażowania i wręcz krytyki na przykład w Polsce – wysyła do Estonii swoje czołgi Leclerc, samobieżne haubice Caesar i 300 żołnierzy, w tym piechoty morskiej. W przyszłym roku francuski kontyngent ma wzmocnić najbardziej wielonarodową grupę bojową NATO – na Litwie.

Francja, wbrew potocznemu poglądowi przyznającemu rolę lidera Wielkiej Brytanii, ma najsilniejszą i najliczniejszą armię Europy Zachodniej, posiada też znacznie większy od Londynu potencjał nuklearny. Wkrótce, po Brexicie, będzie jedynym krajem Unii z własnymi głowicami atomowymi. Prowadzi od kilku lat intensywne operacje poza granicami – w kilku krajach Afryki i na Bliskim Wschodzie – a po zamachach terrorystycznych w Paryżu również operację na „froncie domowym”, angażującą każdorazowo ok. 10 tys. wojska.

Nie jest tajemnicą, że Paryż chętnie przyjąłby „odciążenie” ze strony NATO albo – nawet chętniej – jakichś sił Unii Europejskiej na południowej flance. Nie ma wątpliwości, że będzie o to zabiegał, kiedy w tym roku powstaną zręby europejskiej unii obronnej. Ba, francuski minister obrony Jean-Yves Le Drian znalazł się w gronie „kwartetu z południa”, który w lutym wystosował list do sekretarza generalnego NATO z żądaniem większej obecności wojskowej Sojuszu w basenie Morza Śródziemnego.

Temat w Polsce przeszedł niemal bez echa, ale sygnalizuje nieuchronną konkurencję o ograniczone zasoby wojskowe, jeśli nie w NATO, to w Unii Europejskiej. Dwóch armii żaden z krajów członkowskich każdej z organizacji przecież nie ma. Jeszcze gorzej będzie, gdy w wyborach Francuzi postawią na nacjonalizm i izolację, połączoną z sympatią dla Rosji. Francja już raz opuszczała wojskowe struktury NATO. Teraz mówi o wychodzeniu z Unii Europejskiej. Oba ruchy byłyby fatalne dla misternej konstrukcji wielonarodowych sił na wschodniej flance.

Co dalej z wydatkami NATO?

Najpoważniejszy konflikt wewnątrz NATO i na linii Unia-USA dotyczy oczywiście wydatków obronnych. I nie powinno nas za bardzo pocieszać, że jesteśmy w gronie kilku krajów spełniających oba wymogi: 2 proc. PKB na obronność i 20 proc. z tego na nowy sprzęt.

Polski budżet obronny to ok. 10 mld dol. – niemiecki ok. 40 – i to o niego głównie chodzi. Wytykane palcem przez Donalda Trumpa Niemcy nie chcą ulegać presji Waszyngtonu i raptownie zwiększać budżetu obronnego. Robią to stopniowo, w tempie ok. 8 proc. rocznie, wskazując, że nie miałyby co zrobić z gwałtownie powiększonym budżetem. Mówiła to kanclerz Angela Merkel w Monachium, gdzie wiceprezydent Mike Pence namawiał Europejczyków do większych wydatków, mówił to też minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel, kiedy w zeszłym tygodniu sekretarz stanu Rex Tillerson stawiał ultimatum.

Gabriel to „jastrząb”, tyle że po drugiej stronie – zwolenników dialogu z Rosją, nieprowokowania Kremla, utrzymywania wydatków obronnych na obecnym poziomie. Jeśli w najbliższych miesiącach dojdzie do eskalacji sporu z Amerykanami, lewica może wykorzystać to w niemieckiej kampanii wyborczej, a uznawany za rozsądnego jej przedstawiciela kandydat na kanclerza Martin Schulz może przyjąć bardziej radykalne hasła.

Wycofanie się Niemiec z dowodzenia kontyngentem NATO na Litwie trudno sobie wyobrazić, choć zmniejszenie skali zaangażowania już bardziej. Ten najbardziej wielonarodowy kontyngent – z udziałem siedmiu krajów – stałby się kompletnie niesterowny. Zwiększenie niechęci do NATO w Niemczech nieuchronnie oznaczałoby też postawienie na europejską unię obronną, której tworzenie zapowiedziały Berlin i Paryż. Na razie we współpracy z NATO. W razie sporu – może w konkurencji.

Kraje Południa nie spieszą się z wydatkami na obronność

Jeszcze gorzej może być z dwoma krajami południa Europy, mającymi do nadrobienia najwięcej. Hiszpania i Włochy musiałyby mniej więcej dwukrotnie podnieść wydatki obronne, żeby wypełnić natowskie zobowiązania. Włochy wydają na obronę 1,1 proc. PKB, Hiszpania 0,91 proc. Czy realistyczne jest oczekiwanie, że borykające się z finansowymi problemami kraje południa istotnie zwiększą swoje wydatki wojskowe? Moim zdaniem nie.

Czy w reakcji Amerykanie zlikwidują swoją obecność wojskową w Hiszpanii (m.in. baza okrętów antyrakietowych Rota) czy we Włoszech (baza dronów na Sycylii, baza morska w Neapolu, baza lotnicza Aviano, koszary 173. brygady powietrznodesantowej w Vicenzie)? Oczywiście, że nie – koszty takich operacji byłyby niewspółmiernie wysokie.

Ale może nadejść dyskusja o „NATO dwóch prędkości”, która nie będzie sprzyjała spójności Sojuszu. Mimo kłopotów budżetowych Hiszpania jednak wysyła na Łotwę swoje czołgi i bojowe wozy piechoty, a Włochy kompanię piechoty górskiej. Jednocześnie Hiszpania i Włochy są w gronie tych, którzy wschodnią flankę traktują jako konieczność wynikającą ze zobowiązań sojuszniczych – choć oczywiście ich własne interesy bezpieczeństwa koncentrują się na południu.

Polsce nie jest po drodze z europejską unią obronną

My natomiast stoimy na jednej nodze. Polska postawiła niemal całkowicie na sojusz z USA, wysyłając ostatnio sygnały, że nie jest zainteresowana rozwojem europejskiej tożsamości obronnej. Minister Macierewicz wprawdzie nie oprotestował unijnych postanowień o uruchomieniu możliwości wzmocnionej współpracy strukturalnej (PESCO) w dziedzinie obrony, ale wypowiadał się o niej z niezwykłą rezerwą.

Wycofanie – czy jak chce MON: redukcja personelu w Eurokorpusie – mam nadzieję, że rzeczywiście będący trudną koniecznością kadrową związaną z rozbudową dowództw na wschodniej flance, to kolejny znak, że z europejską unią obronną nam nie po drodze. Po części to zrozumiałe, Polska od zawsze bała się konkurencji o zasoby wojskowe NATO z Unią. Ale nie jesteśmy w stanie powstrzymać europejskich procesów integracyjnych w dziedzinie obronności, bo stoją za nimi dwie największe potęgi Europy: Francja i Niemcy.

Czy lepiej się od nich dystansować czy aktywnie przyglądać – albo wręcz współkształtować? Mam nadzieję, że do czerwcowego szczytu, na którym pojawią się konkretne propozycje unii obronnej, Polska zajmie konstruktywne stanowisko. Bo amerykańska inicjatywa odstraszania też nie jest nieodwracalna. Jej finansowanie w budżecie obronnym USA na 2017 rok to jeszcze dzieło Baracka Obamy. Projekt nowego budżetu na rok 2018 przewiduje nawet zwiększenie nakładów i ma silne poparcie w Kongresie, ale jeszcze nie wiemy, jakie polityczne konsekwencje wynikną z dyskusji w NATO, ewentualnych rozmów nowej administracji z Rosją i narastającego konfliktu Białego Domu z Kapitolem.

Wycofania amerykańskich żołnierzy, przynajmniej w najbliższych latach, nie będzie, ale zmiana klimatu w NATO na niekorzyść „starej” Europy odbije się na Polsce, regionie i może pogłębić podziały, które osłabią Sojusz. Wtedy nasze stanie na jednej nodze będzie grozić wywrotką.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną