Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Zmierzch mitu

Lud smoleński traci wiarę

Gadżety patriotyczne Gadżety patriotyczne Jan Bielecki / EAST NEWS
Smoleńsk w coraz mniejszym stopniu uzasadnia rewolucyjne ambicje PiS. Został oswojony państwowym rytuałem i stracił temperaturę.
Zwolennicy PiS podczas przemówienia prezesa Jarosława Kaczyńskiego na obchodach siódmej rocznicy katastrofy smoleńskiej.Adam Chełstowski/Forum Zwolennicy PiS podczas przemówienia prezesa Jarosława Kaczyńskiego na obchodach siódmej rocznicy katastrofy smoleńskiej.

Artykuł w wersji audio

Dawniej śpiewano na smoleńskich rocznicach „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Akcentując zresztą tę frazę ze zdwojoną mocą. Ale od kiedy PiS znów ma prezydenta i premiera, a nad całym układem czuwa prezes, już nie ma takiej potrzeby. Teraz wystarczy zwyczajne „pobłogosław Panie”.

Przed kilkoma laty mówiono, że obszar przed Pałacem Prezydenckim w czasie rocznic jest „skrawkiem wolnej Polski”. Enklawą patriotyzmu podmywaną zewsząd opresyjnymi falami moralnej zgnilizny, postkomunizmu, a zwłaszcza uosabianej przez Tuska zdrady narodowej. Teraz wolna Polska wszędzie wokół.

Owszem, nie wszystko zostało zrealizowane. Pomnika na Krakowskim Przedmieściu nadal brak. Prawda o Smoleńsku też nie do wszystkich jeszcze dotarła. Obóz zdrady narodowej ciągle jakoś się trzyma. Niemniej sprawy idą w dobrą stronę. Bo Polska znowu jest Polską. Znów jest nasza. My jesteśmy jej prawowitymi gospodarzami. Stanowimy tu większość. Za to oni muszą przemykać bocznymi uliczkami. Ich blokuje policyjny szpaler. Bezsilnie dyszą z wściekłości i nienawiści. I dobrze, niech zobaczą, jak to jest.

Pamięć poległych

Dorosły mężczyzna po trzydziestce, obok nastolatek. Obaj w mundurach polowych z naszywkami Polski Walczącej oraz emblematem „Strzelcy Rzeczypospolitej”. To jedna z dziesiątek powstających ostatnimi czasy organizacji paramilitarnych mogących liczyć na wsparcie władzy. Stali przy wejściu do zamkniętej głównej strefy obchodów na Krakowskim Przedmieściu. U nogi starszego stała papierowa torba z logo Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wypełniona wejściówkami na uroczystości smoleńskie.

To chyba ostatnia szansa, aby się przedostać pod Pałac Prezydencki. Większość zaproszeń już dawno rozdysponowano kanałami gwarantującymi pożądany skład uczestników. „Strzelec” niczym selekcjoner w elitarnym klubie lustruje kandydatów. Dużo się tutaj mówi o warchołach określających się jako Obywatele RP, którzy, podszywając się pod uczciwych celebrantów, będą próbowali dostać się na uroczystości, aby wszczynać burdy i obrażać pamięć poległych. Na szczęście po człowieku mniej więcej widać, kto zacz.

– A pan, to…
– Dziennikarz. Z POLITYKI.
– Oj, to nie jest nasza gazeta.
– Ale rocznica wspólna.
– No, skoro pan tak mówi… – po chwili wahania „strzelec” sięga do torby po biało-czerwoną wejściówkę.

Wracam tutaj po czterech latach, aby sprawdzić, jak się dziś miewa człowiek smoleński. Był najbardziej oddany sprawie, najgłębiej ją odczuwał. Smoleńsk połączył go metafizyczną więzią z PiS. Wszystkie inne sprawy filtrował więc poprzez smoleńską teologię zamachu, była ona jego soczewką na świat. Upamiętniał ofiary, śledził z uwagą kolejne hipotezy, piętnował sprawców. Stanowił do niedawna najtrwalszy element zaplecza PiS. Obojętny na hojne obietnice i błyskotki w rodzaju „500 plus”. Popieranie Jarosława Kaczyńskiego nie było dla niego zwykłym politycznym wyborem, lecz aktem wierności zasadom patriotycznym i religijnym. To ludzie z Klubów Gazety Polskiej, uczestnicy spotkań z Antonim Macierewiczem, najtwardszy elektorat PiS. Jeśli przyjąć, że każdy z nich wierzy w zamach, daje to kilkanaście procent wyborców partii Kaczyńskiego. Bez nich PiS nie ma.

Człowiek smoleński był ostatnią jak dotąd reinkarnacją Polaka katolika. Ale nie drapieżnego szowinisty z ideologii endeckiej. Tego dawniejszego, przeniesionego z sentymentalnych książek Rodziewiczówny, gdzie wierność Bogu i Ojczyźnie była nakazem tak oczywistym, że nikomu nawet nie przyszło do głowy wnikać w źródła i sens tego splotu. Przeważnie stał zbity w anonimowym tłumie wypełniającym kościół, okopany na szańcu polskości, przenoszący z pokolenia na pokolenie podstawowe prawdy moralne. Tyleż niezłomny, co w gruncie rzeczy niezdolny do aktywnego działania.

W katastrofie prezydenckiego samolotu człowiek smoleński dostrzegł wymiar eschatologiczny. Smoleńsk był dla niego polską Golgotą, a poległy prezydent – zdradzonym o świcie polskim Mesjaszem, tymczasem złożonym do wawelskiego grobu. Symboliczne zmartwychwstanie, czyli przyszły pomnik na Krakowskim Przedmieściu, niosło obietnicę odwrócenia złego losu Ojczyzny. Czekał więc lud smoleński na spełnienie bożej obietnicy, dostarczając kolejnych świadectw wierności i wiary przy okazji rocznic.

Oczywiście nie zostało to wszystko tak wprost powiedziane. Lecz czytelne tropy pojawiały się na każdym kroku – w treści wznoszonych haseł, w toczonych rozmowach, w tekstach pieśni, w biskupim kazaniu. W moralnym niepokoju, który dosięgał nawet niedowiarków. Wszystko zresztą działo się spontanicznie. Uwagę w ludzkim gąszczu pod Pałacem Prezydenckim natychmiast przykuwały koślawe wytwory patriotycznego „do it yourself”. Transparenty z trzymającymi się na słowo honoru literami, wzywające do stawiania szubienic dla zdrajców na Stadionie Narodowym. Tablice gloryfikujące ducha poległego prezydenta. Wciskane za psi grosz chałupniczo wyprodukowane plakietki i inne patriotyczne bibeloty. Co chwilę ktoś oferował obrazek – cegiełkę na jakiś zbożny cel. Jak na zwariowanym, nieco odrealnionym targowisku, oferującym mocno już sfatygowane, ale za to wszystkie w komplecie narodowe archetypy.

Tak było w 2013 r. Lecz po czterech latach nie pozostał nawet ślad moralnego napięcia. Rozpłynęła się również sama rekwizytornia, podobnie jak zarządzający nią człowiek smoleński. Wyparł go zdyscyplinowany obywatel państwa PiS.

Przeważnie należał do jakiejś delegacji, co poważnie zawyżało średnią wieku na obchodach (do reprezentowania przeważnie wybiera się stateczniejszych). Zuniformizowany jeśli chodzi o patriotyczny ekwipunek. Zorganizowany jak należy: rano go przywieziono, wieczorem odwieziono. Trochę w międzyczasie pochodził po mieście, pstrykał zdjęcia, pogadał z dawno niewidzianymi znajomymi. Dobrze się czuł między swoimi. Beztrosko więc wygrzewał się w pięknym wiosennym słońcu. Był zrelaksowany i w ogóle zadowolony z życia.

Na początku Smoleńsk był wielkim wstrząsem, który na nowo uformował polityczną wspólnotę zgromadzoną wokół Jarosława Kaczyńskiego. Przy okazji poszerzając granice polskiej demokracji, czyli obszaru dotąd bezpiecznego i oswojonego procedurami, o sprawy ostateczne. Po Smoleńsku polityka przestała być w Polsce zwykłą grą o władzę. Stała się konfliktem, w którym – jak uważała odtąd jedna ze stron – można nawet stracić życie.

Partie głównego nurtu (takie jak PO) zwykle nie potrzebują dodatkowego źródła legitymizacji. Samoistnie się legitymizują poprzez podporządkowanie obowiązującym demokratycznym regułom. Ale już formacje o ambicjach rewolucyjnych (takie jak PiS) potrzebują nadzwyczajnych uzasadnień. Jarosław Kaczyński miał z tym problem. Po odrzuceniu przez Polaków ustrojowego projektu IV RP jego obóz długo nie umiał znaleźć alternatywy i znalazł się na równi pochyłej. Mało kto dziś pamięta, ale przed katastrofą ewentualna wymiana przywództwa PiS po kolejnych przegranych wyborach uchodziła za scenariusz może nie najbardziej prawdopodobny, lecz mimo wszystko realny.

Zmyślony świat

I dopiero tragedia smoleńska dała PiS nową legitymację. Jak każdy ruch rewolucyjny formacja Kaczyńskiego mogła teraz sprecyzować nowy cel działania wykraczający poza demokratyczną rutynę: odkryć „prawdę” o Smoleńsku i ukarać winnych. Błyskawicznie zaczęły się kształtować nowe rytuały organizujące życie po prawej stronie. Często zresztą był to proces zachodzący oddolnie i spontanicznie, pod wpływem przeżytej traumy, co owocowało dziesiątkami ruchów upamiętniających „poległych” bądź dochodzących „prawdy”. Łączyło je wszakże podporządkowanie autorytetowi i przywództwu Jarosława Kaczyńskiego. Wszystkie podmioty zaludniające nowe uniwersum pisowskiego świata, świadomie bądź mimowolnie, realizowały teraz wspólne zadanie stabilizowania opowieści o Polsce zdradzonej pod Smoleńskiem wczesnym świtem. Czyli o zamachu.

Niespotykana dotąd była kompletność tej opowieści, jej rozległość, absolutna impregnacja na oficjalne ustalenia, wreszcie radykalizm konkluzji. Normalna partyjna propaganda w ustroju demokratycznym tak daleko nie sięga. Upodabniało to ewolucję PiS w pierwszych latach po Smoleńsku do dawnych ruchów totalitarnych w ich wstępnej fazie, wnikliwie opisanych przez Hannah Arendt. One przecież tak samo zaczynały od spiskowych teorii, które pod wpływem propagandowych perswazji w jakiś niepojęty sposób awansowały do rangi wyższej formy realizmu. Na przekór faktom były zdolne formułować tezy atrakcyjne i wiarygodne dla szerokich mas. Tak samo odgradzały się od świata oficjalnego, konstruując alternatywny obraz rzeczywistości bez jakichkolwiek punktów stycznych.

Wszystko się jednak zmienia, gdy rewolucyjny ruch już sięga po władzę i staje wobec zadania wewnętrznie sprzecznego. Musi teraz uczynić ze swego zmyślonego świata namacalną rzeczywistość, a jednocześnie zapobiec jego skostnieniu w oficjalnych formach nadanych przez prawa i instytucje. Arendt dowodziła, że posiadanie wszystkich narzędzi władzy wcale nie ułatwia rozwiązania dylematu. Przeciwnie: „Lekceważenie faktów, ścisłe trzymanie się zasad fikcyjnego świata stopniowo przychodzi mu [władcy] coraz trudniej, ale nadal jest dla niego równie istotne jak przedtem. (…) Nie wystarcza już propaganda i organizacja, by utrzymywać, że niemożliwe jest możliwe, że to, co niewiarygodne, jest prawdą, że świat jest szaleńczo konsekwentny; brakuje już w tym wszystkim najważniejszego czynnika wspierającego totalitarną fikcję – zdecydowanego odrzucania status quo (…)”.

Bo teraz chodzi przecież o to, aby nowe status quo bez końca podtrzymywać. Jako pierwszy dostrzegł tę sprzeczność Trocki, proponujący ucieczkę do przodu pod hasłem „permanentnej rewolucji”. Stalin sięgnął po masowy terror. Totalitaryzm jednak nie poprzestawał na eliminacji przeciwników. Przymuszał do uczestnictwa w państwowych rytuałach również (a może zwłaszcza) opornych wobec nowych reguł, gwałcąc ich sumienia i łamiąc kręgosłupy. Tyle że PiS przecież nie jest ruchem totalitarnym ani też nie funkcjonuje w totalitarnej przestrzeni. Jedyne, na co może sobie pozwolić w obliczu podobnego dylematu, to kontynuować nieustanną mobilizację zwolenników oraz wpędzać przeciwników w polityczną i społeczną izolację. Smoleńskie obchody skondensowane w ekskluzywnej strefie dla prawdziwych patriotów, odgrodzone od miasta szczelnym policyjnym kordonem, wynikały wprost z tej strategii.

Sztucznie spreparowana wspólnota popadła jednak w gnuśność i schematyzm. Wszystko było tu swojskie i obeznane. W prowizorycznym studiu TVP pojawiali się komentatorzy wyłącznie jednej opcji. Przez scenę przewijali się wyłącznie artyści znani z publicystycznych pasji, którymi od lat obficie się dzielą na prawicowych portalach. Zwiezieni tu patrioci – wtłoczeni w surrealistyczny miejski pejzaż wypełniony głównie policją i wozami transmisyjnymi telewizji publicznej – nie byli w stanie poczuć jakiejkolwiek opresji. Nawet gdy przyszło gnieść się przez pół godziny w potwornym ścisku przy wejściu do strefy (organizacja jak zwykle szwankowała), trudno było wyłowić w tłumie jakieś emocje. Nie wiadomo, czy mieli świadomość, iż zostali wykorzystani. Że zaaranżowano tę przestrzeń głównie po to, aby dobrze wypadła na telewizyjnym ekranie.

Nawet przemawiający tu dygnitarze w gruncie rzeczy nie zwracali się do zgromadzonych. Niby radykalny tego dnia prezydent Duda po prostu chciał pokazać prezesowi Kaczyńskiemu, że też potrafi być twardzielem. Lecz tłumowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Relacje na szczytach władzy niespecjalnie chyba tych ludzi obchodzą. Gdy pojawi się na ich widoku pani premier, po prostu odruchowo skandują BE-A-TA. Jeśli Macierewicz – rozlega się AN-TO-NI. Nikt reakcjami tłumu nie steruje, są spontaniczne. Trudno jednak opędzić się od wrażenia, że tym ludziom tak naprawdę jest wszystko jedno.

Nawet projekcja filmu smoleńskiej podkomisji w strefie nie zdołała podwyższyć emocjonalnego diapazonu. Patrioci w skupieniu obejrzeli obszerny materiał o rozpadającym się w powietrzu tupolewie, kwitując przedstawione „dowody” milczącą aprobatą. Nawet opozycyjny zadymiarz zagłuszający megafonowym rykiem wieczorne wystąpienie prezesa nie zmobilizował do ostrej reakcji. Pobiegło pod barierki strefy raptem kilku szczerze oburzonych, aby odpyskować „bolszewikowi”, żeby spier… za Ural. I tyle. Dawniej w analogicznej sytuacji by się gotowało.

I wcale nie było w tym choćby cienia żałobnej godności. Bo żałoba dawno już się rozproszyła. „Polegli pod Smoleńskiem” trafili do pisowskiego panteonu, pokryli się patyną. Upływający czas zrobił swoje. Nie ma już dawnego żalu, przerażenia śmiercią, nie ma też mesjanistycznej obietnicy. Pozostał rytuał uczestnictwa podporządkowany doraźnym politycznym celom. Trudny do utrzymania na dłuższą metę.

PiS ma problem. Jeśli pragnie zachować rewolucyjną dynamikę, musi odnowić swą legitymizację. Ta demokratyczna bowiem nie wystarcza do kontynuowania radykalnie konfrontacyjnego kursu. Czym więc na nowo oszołomić Polaków? Nie można oczywiście wykluczyć, że czeka nas dalsze podbijanie smoleńskiego bębenka, co nieuchronnie skończy się aresztowaniami i politycznymi procesami ludzi związanych z opozycją. Ale przy spadającym odsetku wierzących w zamach (jest ich dwa razy mniej niż kilka lat temu) i rosnącej ogólnej obojętności byłaby to strategia ryzykowna, prowadząca w pierwszej kolejności do wielkiej mobilizacji strony antypisowskiej.

Może więc zdarzyć się i tak, że PiS po prostu wycofa się z obszaru smoleńskiego jako źródła nadzwyczajnej legitymizacji. Wtedy los sprawiającego kłopoty Antoniego Macierewicza zostanie przypieczętowany. Będzie to jednak wymagało sformułowania nowych kierunków mobilizacji. Lecz jakiż to obszar wymagający rewolucyjnego obalenia status quo może wskazać władza prawie monopolistyczna? W kraju bez ambicji imperialnych, zafiksowanym na wewnętrznych konfliktach, szanse odkrycia uniwersalnego kamienia populistycznego również są bliskie zera.

Z rozszczelnionego pisowskiego wentyla stopniowo ucieka więc powietrze. Niewykluczone, że Jarosław Kaczyński, który w rocznicowym przemówieniu po raz pierwszy od lat mówił o zasypywaniu polskich podziałów, też ma świadomość, że obecny modus operandi PiS po siedmiu latach nieubłaganie dochodzi do ściany.

Polityka 16.2017 (3107) z dnia 18.04.2017; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Zmierzch mitu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną