Oczywiście Instytut jak zawsze powoła się na ideę dążenia do „prawdy historycznej” oraz usprawiedliwi tym, że jedynie wykonuje rozkazy – przepraszam: zapisy – ustawy uchwalonej przez parlament.
Na stronach tzw. inwentarza archiwalnego IPN każdy może oto znaleźć teraz dane prawie tysiąca oficerów i współpracowników wywiadu, którzy pracowali w czasach PRL, a potem często pełnili służbę w strukturach wolnej Polski. Podane są nie tylko ich rodowe nazwiska, ale w wielu przypadkach także te „legalizacyjne”, czyli takie, pod którymi pracowali za granicą. Są ponadto daty i miejsca urodzenia, imię rodzica oraz daty wytworzenia dokumentów (a więc najprawdopodobniej rozpoczęcia służby). Jest opis zawartości teczki (czy są w niej fotografie czy tylko dokumenty, z ilu tomów się składa i ile kart zawiera). A wreszcie sygnatury, pod jakimi akta figurują w zbiorach IPN.
W ramach mocno nagłaśnianego udostępniania dotąd zastrzeżonego – właśnie ze względu na swoją wagę – zbioru IPN już wcześniej ujawniono dane osób zarejestrowanych jako współpracownicy wywiadu, w tym pozwalające zidentyfikować m.in. „nielegałów”, czyli najtajniejszych i najcenniejszych często agentów oraz zwerbowanych cudzoziemców!
Co najgorsze – oraz szokujące w swej nieodpowiedzialności czy po prostu zbrodniczej głupocie – IPN ujawnił również dane osób, które, sądząc po metrykach, mogą nadal żyć. Niewykluczone zresztą, że wciąż w krajach, w których działały! To zaś może oznaczać dla nich co najmniej infamię, jeśli nie taki czy inny wyrok.
Złamanie żelaznej we wszystkich służbach zasady
Problem także w tym, że takie posunięcie jest złamaniem żelaznej we wszystkich służbach zasady nieujawniania swoich źródeł. Nie mówiąc już o naruszeniu składanej zwykle agentom obietnicy, że współpraca będzie pilnie strzeżoną tajemnicą. Te właśnie reguły są warunkiem reputacji i wiarygodności każdego wywiadu – oraz, po prostu, podstawą skuteczności jego pracy. Małe są przecież szanse na pozyskanie źródła, jeśli potencjalny kandydat nie będzie miał pewności zachowania dyskrecji, a więc bezpieczeństwa. Równocześnie wywiad, który nie szanuje standardów, nie może liczyć na poważne traktowanie przez sojuszników.
Dlatego śmieszne jest tłumaczenie, że o tym, czyje teczki stały się jawne, zdecydowały komisje złożone z funkcjonariuszy samych służb. Sama ich zgoda, by ujawniać niektóre ze zgromadzonych w IPN danych, świadczy tyleż o braku kompetencji, co o politycznej jedynie motywacji i zacietrzewieniu.
Wreszcie, co też znamienne, operacja ta wpisuje się w ciąg samobójczych strzałów. Równie groźna była choćby ustawa nazywana obłudnie „deubekizacyjną”, a odbierająca część uposażeń emerytalnych m.in. właśnie tym oficerom wywiadu, którzy zostali pozytywnie zweryfikowani i wysłużyli je już wolnej Polsce. Znowu bowiem było to nie tylko złamanie umowy, jaką państwo polskie z nimi zawarło, ale i znakomite ułatwienie roboty wrogim służbom, też przecież próbującym pozyskiwać agentów w Polsce.
Zerwano pakt z oficerami
Wszystkie te działania dowodzą ponadto kompletnej zmiany podejścia do służb specjalnych w porównaniu do tego, któremu hołdowali ich Ojcowie Założyciele z początków III RP.
Niespełna trzy tygodnie temu stało się to tematem dyskusji, zorganizowanej w Krakowie w rocznicę śmierci Krzysztofa Kozłowskiego, pierwszego szefa Urzędu Ochrony Państwa w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Na sali był m.in. Andrzej Milczanowski (kolejny szef UOP) oraz sześciu generałów służb (zarówno z biografiami sięgającymi PRL, jak i z „solidarnościowego” już naboru), nie licząc wielu zasłużonych oficerów.
To Andrzej Milczanowski przypomniał dwa przyjęte po 1989 r. założenia. Po pierwsze, uznano, że bezpieczeństwa państwa, w tak skomplikowanych i trudnych warunkach jak ówczesne, nie da się zapewnić bez udziału funkcjonariuszy dawnych, peerelowskich służb. Dlatego poddano ich weryfikacji i wyznaczono nowe zadania, równocześnie zawierając niepisane, acz poparte ustawą porozumienie, że za profesjonalizm i lojalność wobec państwa przysługują im takie prawa jak innym służbom „mundurowym”. Po drugie, założono, że archiwa służb nie mogą służyć walce politycznej i mogą być wykorzystywane najwyżej do sprawdzania przeszłości kandydatów na ważne stanowiska państwowe.
Tymczasem teraz zerwano pakt z oficerami, a zwyczajem niemal uczyniono grę teczkami, przeciekami i dezinformacją. Proceder ten doskonale uosabia Antoni Macierewicz. Nie tylko przez to, że od lat (niegdyś w resorcie spraw wewnętrznych, teraz w ministerstwie obrony) najbliższych podwładnych dobiera ostentacyjnie pod kątem politycznym. Ale zwłaszcza przez podejście do zasobów służb. Tu symbolem może być przeprowadzona przez niego operacja przejęcia archiwów Wojskowych Służb Informacyjnych w 2007 r. (ujawniona niedawno w POLITYCE). Wiele wskazuje na to, że części z nich Macierewicz do dziś nie zwrócił, nie mówiąc o tym, że całość skopiował i gdzieś przechowuje. Nie sposób zaś zagwarantować, że dane te po drodze nie wpadły w ręce innych służb.
Dlatego pewnie pojawiła się teza, że wprawdzie polskie służby – w tym wywiad – zostały już zniszczone, ale i tak na nic by się one zdały, skoro są tacy ministrowie i taki rząd.